– Owszem, mamy kartotekę Alvarów – poinformował historyk.
– Może ma pan również raporty armii amerykańskiej, dotyczące don Sebastiana? – zapytał Jupiter niedbale.
Historyk miał obie kartoteki. Każda z nich była dużym kartonowym pudłem, wypełnionym papierami. Chłopcy patrzyli na nie zafrasowani.
– Kartoteka armii to tylko dokumenty z 1846 roku – powiedział historyk z uśmiechem. – Ludzie w owych czasach bardzo lubili pisać raporty.
Chłopcy zataszczyli obie kartoteki w zaciszny kąt.
– Ja przewertuję kartotekę Alvarów, a wy dokumenty armii. Spisywano je po angielsku – zdecydował Jupiter.
Przez następne dwie godziny ślęczeli nad kartotekami, szukając jakiejś wzmianki o don Sebastianie Alvaro lub o mieczu Cortesa. Historyk, zajęty katalogowaniem nowych dokumentów, zostawił chłopców w spokoju. Nikt też więcej nie wchodził do cichych, pełnych książek pokojów. Jedynym dźwiękiem były westchnienia Pete’a, wydawane po przejrzeniu kolejnego nudnego raportu.
Po dwóch godzinach przejrzeli obie kartoteki do końca i mogli zastanowić się nad tym, co znaleźli. Bob i Pete mieli trzy dokumenty, a raczej współczesne kopie oryginałów z 1846 roku, Jupiter zaś jeden pożółkły list.
– Jest to list, który don Sebastian napisał do swojego syna – wyjaśnił. – To wszystko, co udało mi się znaleźć, ale chyba to jest ważne. Don Sebastian pisał ten list w domu w Rocky Beach, gdzie trzymano go w areszcie. Jego syn był oficerem armii meksykańskiej i przebywał w mieście Meksyk.
– O czym w nim mowa, Jupe? – zapytał Pete.
– To w starodawnym hiszpańskim i ciężko mi odczytać – wyznał Jupiter kwaśno. – Zdaje mi się, że pisze tylko, że go amerykańscy żołnierze aresztowali i uwięzili w domu nad oceanem. Jest tu coś o odwiedzających i że wszystko inne jest w porządku, i że zobaczy swego syna w zwycięstwie nad najeźdźcą. To może być aluzja do ucieczki, ale nie mam pewności. List nosi datę 13 września 1846 roku i nie ma w nim ani słowa o mieczu.
– O rany, Jupe, przecież był w areszcie. Może użył jakiegoś szyfru, czy czegoś w tym rodzaju – powiedział Pete.
– Tak, może tak być – przyznał Jupiter. – Lepiej poprośmy Pica, żeby nam przetłumaczył list słowo po słowie, a potem…
– Nie wiem, czy to może mieć jakieś znaczenie – przerwał Bob, potrząsając jakimś wojskowym dokumentem. – To jest list napisany przez armię amerykańską do syna don Sebastiana, Josego, po jego powrocie do domu. Rząd Stanów Zjednoczonych wyraża ubolewanie z powodu tragicznej śmierci don Sebastiana w czasie próby ucieczki 15 września 1846 roku. Stwierdza się, że żołnierze nie mieli innego wyjścia, gdyż don Sebastian był uzbrojony i stawiał opór. Gdy go zastrzelono, wpadł do oceanu. Zameldował o tym sierżant James Brewster i potwierdzili to kapral William McPhee i szeregowiec S. Crane. Pełnili służbę w budynku, w którym więziono don Sebastiana.
– To wszystko wiemy. Pico nam mówił – powiedział Pete.
Jupiter jednak wyglądał na zaintrygowanego.
– Ten list nie potwierdza całej historii Pica. Co z…
– Do listu jest dołączony oryginalny raport sierżanta Brewstera – powiedział Bob posępnie. – Podaje te same fakty co list, z tym że mówi także, że don Sebastian był uzbrojony w… miecz!
Jupiter i Pete byli zdruzgotani.
– Sierżant przypuszcza, że miecz został przemycony przez kogoś z odwiedzających – mówił dalej Bob. – Tak więc don Sebastian chyba naprawdę wpadł do morza wraz z mieczem.
Jupiter zapatrzył się w zamyśleniu na ulewny deszcz za oknem. Wreszcie zapytał:
– A co ty znalazłeś, Pete?
– Jest niewiele z tamtego samego czasu – odpowiedział Pete zniechęcony. – Tylko list do dowodzącego oficera, z 23 września, pytający o szczegóły ataku Meksykanów na garnizon w Los Angeles wcześniej tego ranka. Wymienia się tam pewnych ludzi, nieobecnych od 16 września bez uzyskania zwolnienia, i uznaje się ich za dezerterów. Nic o don Sebastianie ani o mieczu, więc…
Jupiter wyprostował się na krześle.
– Jacy to żołnierze, Pete?
Pete zajrzał do dokumentu i przeczytał:
– Sierżant Brewster, kapral McPhee i szeregowiec…
– Crane! – wykrzyknął Bob.
Dyżurny historyk z irytacją spojrzał na nich z drugiego końca pokoju. Chłopcy nawet tego nie zauważyli.
– Brewster, McPhee i Crane! – powtórzył Jupiter z satysfakcją. – Nieobecni po 16 września 1846 roku.
– Aha, ale… – Pete otworzył szeroko oczy. – To ci sami trzej faceci, co zastrzelili don Sebastiana!
– Którzy twierdzili, że go zastrzelili – poprawił Jupiter.
– Myślisz, Jupe, że kłamali? – zapytał Bob.
– Myślę – powiedział Jupiter z zawziętością – że jest to bardzo podejrzany zbieg okoliczności: ludzie, którzy zameldowali o śmierci don Sebastiana, zdezerterowali zaraz następnego dnia i więcej ich nie widziano.
– Czy to znaczy, że ukradli miecz? – zapytał Pete.
– Możliwe. Ale jeżeli tak, to kto ukrył pokrowiec miecza i dlaczego? To wszystko jest bardzo dziwne. Porozmawiajmy lepiej z Alvarami.
– Jest późno, Jupe. Muszę iść do domu na obiad – powiedział Pete.
– Ja też – podniósł się Bob.
– Pojedziemy więc do Alvarów na rowerach jutro z samego rana. Na kopiarce Towarzystwa Historycznego zrobili odbitki czterech dokumentów. Następnie podziękowali historykowi za pomoc i wyszli. Biegli całą drogę do składu złomu, gdzie Bob i Pete zostawili swoje rowery, i przemokli do suchej nitki po raz drugi w ciągu ostatniej doby.
Przed wejściem do składu stał czerwony, sportowy samochód.
– Woda chlupie jak zwykle! – zawołał zza kierownicy Chudy Norris.
– Tak, w twojej głowie – odparował Pete.
Chudy poczerwieniał.
– Przyjechałem oddać wam przysługę i ostrzec, żebyście się trzymali z daleka od tych Alvarów.
– To pogróżka? – zapytał Jupiter.
– Twój ojciec nie dostanie ich rancza! – wybuchnął Pete.
– Jak mu chcecie przeszkodzić? – zapytał drwiąco Chudy.
– Mamy zamiar znaleźć… – zaczął Pete i otrzymał kopniaka od Jupitera.
– Wymyślimy coś, Chudy.
– Myślcie szybko! – Chudy roześmiał się antypatycznie. – To ranczo będzie w tydzień nasze, i tyle! Alvarom szykuje się niedługo duży kłopot, więc lepiej trzymajcie się z daleka i nie wtykajcie waszych nosów w sprawy mojego taty!
Odjechał z impetem i piskiem opon. Chłopcy stali w strugach deszczu i z niepokojem patrzyli za odjeżdżającym. Chudy był okropnie pewny siebie.
Rozdział 6. Zła nowina
W sobotę rano Jupiter wstał wcześnie, mimo że deszcz wciąż padał. Niebawem jednak okazało się, że wizytę u Alvarów trzeba odłożyć na później. Tak Bob jak i Pete mieli jakieś domowe zajęcia. Jupiter popełnił duży błąd – z powodu deszczu pozostał w domu. Ciocia Matylda dopadła go i zagoniła do pracy.
– Nie będziesz mi się obijał z powodu byle deszczu! – pokrzykiwała gromko.
Wzdychając i notując sobie w pamięci, że nigdy więcej nie należy dać się przyłapać w sobotę w domu, choćby szalał tajfun, Jupiter sortował przez całe rano rupiecie w zadaszonej części składu. W południe puszczono go na drugie śniadanie, które zjadł szybko i wyśliznął się do Kwatery Głównej. Mieściła się w starej, zdezelowanej przyczepie kempingowej, dawno zapomnianej pod stertami złomu, w jednym z narożników składu.
Do Kwatery przybyli wkrótce Bob i Pete i wszyscy trzej spiesznie wsiedli na rowery. Jechali szosą lokalną w deszczu, ubrani w płaszcze nieprzemakalne. Jupiter zaopatrzył się w mapę, na wypadek gdyby pobłądzili u podnóża wzgórz. Minęli ruiny hacjendy Alvarów i bez kłopotów odnaleźli małą uprawę awokado sąsiada, Emiliana Paza.