– Już po wszystkim – powiedział Diego bezradnie.
– Nie, nie jest po wszystkim! Znajdziemy miecz Cortesa! – Jupiter powiedział to z pełnym przekonaniem.
– Znajdziemy! – zawtórował mu Bob.
– Mogę się założyć, że znajdziemy! – zawołał Pete radośnie. – My… my… Rany, Jupe, co zrobimy?
– Jutro dotrzemy do wszystkich możliwych starych map – oświadczył pulchny przywódca zespołu. – Zamek Kondora to zapewne hasło, które pomoże nam rozwiązać zagadkę. Jeśli będzie trzeba, przestudiujemy wszystkie stare mapy w Rocky Beach!
– A ja wam pomogę! – zawołał Diego.
Czterej chłopcy uśmiechnęli się do siebie.
Rozdział 7. Stara mapa
W niedzielę rano deszcz przeszedł w mżawkę. Diego pożyczył rower i płaszcz nieprzemakalny od Pazów i przyjechał do miasta. Koło południa spotkali się z Jupiterem przed Towarzystwem Historycznym.
– Bob szuka w bibliotece, a Pete’owi tato załatwił zezwolenie na wgląd w mapy w Urzędzie Miejskim – wyjaśnił Jupiter.
– Znajdziemy Zamek Kondora. Czuję to! – powiedział Diego.
Weszli spiesznie do środka. W cichych, wyłożonych książkami pokojach siedzieli przy stołach ludzie, czytając i studiując, dyżurny historyk był zajęty. Skierował jednak chłopców do pokoju map, mówiąc:
– Był tu ktoś jeszcze przejrzeć papiery Alvarów. Wysoki, szczupły chłopiec. Interesowało go, z których dokumentów zrobiłeś odbitki, Jupiterze. Oczywiście nie powiedziałem mu!
– Chudy! – wykrzyknął Jupiter, gdy znaleźli się z Diegiem poza zasięgiem słuchu innych. – Doprawdy, niepokoi go, co też robimy.
– Ponieważ wie o waszych dotychczasowych sukcesach, boi się, że i dla nas znajdziecie skarb – powiedział Diego.
– Mam nadzieję, że znajdziemy. Ale nie mamy dużo czasu.
Chłopcy byli sami w pokoju map. Odszukali niemal pięćdziesiąt map z okresu około roku 1846, niektóre całego stanu, inne tylko Rocky Beach i okolic. Nie znaleźli Zamku Kondora.
– To jest mapa samego rancza Alvarów – powiedział Jupiter.
– Popatrz, jakie wtedy było duże – zauważył Diego ze smutkiem.
– Ale Zamku Kondora nie ma.
– I to już wszystkie mapy z czasów don Sebastiana.
– W porządku, przejrzymy każdą mapę Rocky Beach, niezależnie od czasów, z jakich pochodzi – Jupiter nie dawał za wygraną.
Było niewiele współczesnych map i tylko kilka sprzed 1840 roku. Na żadnej z nich nie zaznaczono Zamku Kondora. Nie pozostawało im nic innego, jak zaniechać poszukiwań i wrócić do Kwatery Głównej w składzie złomu.
– Może Bob albo Pete coś znajdą – powiedział Jupiter z nadzieją.
Poprowadził Diega do Kwatery głównym wejściem, czyli przez wielką rurę, biegnącą pod olbrzymią stertą złomu, aż pod klapę w podłodze przyczepy kempingowej.
– Nazywamy to Tunelem Drugim – wyjaśnił, gdy czołgali się z Diegiem przez rurę. – Mamy także inne wejścia, ale z tego korzystamy najczęściej. Tamte przydają się na czarną godzinę.
– Rany! – wykrzyknął Diego z podziwem, gdy wgramolił się do przyczepy. Obejrzał wszystko uważnie: biurko, telefon, maszynę do pisania, akta, urządzenia elektroniczne, ciemnię, klatki dla ptaków, gipsowe statuetki i wszystkie inne pamiątki i narzędzia, które chłopcy zgromadzili w czasie swej pracy.
– To wspaniałe!
– Myślę, że jesteśmy odpowiednio wyekwipowani – powiedział Jupiter z małą przechwałką. – Wszystko to sami zebraliśmy lub zmajstrowaliśmy.
– Nic dziwnego, że z taką łatwością wyświetlacie zawiłe tajemnice!
– Nie zawsze z łatwością. Sam widzisz, jak trudno nam rozwiązać zagadkę miecza Cortesa – powiedział Jupiter zasępiony.
– Pewnie Bob albo Pete coś znajdą – pocieszył go Diego.
Czekali niecierpliwie, a Diego krążył po wnętrzu Kwatery, oglądając dokładnie każdą rzecz. Nie mógł wyjrzeć na zewnątrz, ponieważ małe okna były zawalone złomem, skrywającym przyczepę. Jupiter siedział ze zmarszczonym czołem, a wyraz jego okrągłej twarzy niewiele się różnił od ponurego popiersia Alfreda Hitchcocka, stojącego za nim na szafce. Wreszcie klapa w podłodze podniosła się i wszedł Bob.
– Nic! – oświadczył odpowiedzialny za dokumentację i analizy i opadł na krzesło, z równie jak Jupiter posępną miną. – W bibliotece przejrzałem każdą książkę o tym rejonie.
Gdy wreszcie Pete wychynął spod klapy, pozostałym wystarczyło jedynie spojrzeć na wyraz jego twarzy.
– Jeśli “Zamek Kondora” w ogóle coś znaczy, to tylko don Sebastian i Jose wiedzieli co – powiedział.
– Jesteśmy w ślepym zaułku – podsumował Bob.
Diego był bliski łez.
– Nie rezygnujcie, chłopcy! My…
Pete wyprostował się czujnie.
– Ciii! Słuchajcie!
Przez dłuższy czas było cicho. Potem usłyszeli wszyscy – niewyraźny grzechot metalu na zewnątrz. Dobiegł ponownie z innej strony, a następnie dał się słyszeć odgłos stukania.
– Ciii – szepnął Jupiter, kładąc palec na ustach.
Grzechot dochodził teraz z jeszcze innej strony.
– Ktoś tam grzebie w złomie – powiedział Bob. – Ktoś, kto domyśla się, że tu jesteśmy.
– Czy ktoś szedł za którymś z was? – zapytał Jupiter.
– Za mną nie – szepnął Bob.
– Ja… ja nie jestem pewien. Spieszyłem się i nie sprawdziłem – powiedział Pete.
Rozgrzebywanie i opukiwanie stert złomu trwało jeszcze parę minut. Później zaległa cisza.
– Zobacz, Bob – szepnął Jupiter.
Bob podszedł cicho do wszystkowidzącego, domowej roboty peryskopu, który wystawał nad dachem przyczepy. Z zewnątrz wyglądał jak zwykły kawał starej rury, sterczącej ze sterty złomu. Bob popatrzył przez okular.
– Idzie przez plac – powiedział. – To ten rządca Cody! Wciąż się rozgląda. Teraz wychodzi ze składu. Nie ma go, chłopaki!
Bob odszedł od wszystkowidzącego.
– Musiał śledzić jednego z nas. Chciał zobaczyć, co robimy. Jupe, czy sądzisz, że to on podsłuchiwał wczoraj u Emiliana Paza?
– Tak podejrzewam – odpowiedział Jupiter w zamyśleniu. – Chudy i ten Cody zdają się bardzo interesować naszymi poczynaniami. Ciekaw jestem, czy mają jakiś inny powód, poza tym, że chcą pomóc panu Norrisowi w przejęciu rancza Alvarów.
– Może wiedzą coś o mieczu i chcą go sami znaleźć! – wykrzyknął Diego.
– To możliwe.