Niższy o głowę, młodszy i o wiele szczuplejszy od Norrisa, Diego stał niewzruszenie przed swoim przeciwnikiem. Wyglądał dostojnie niczym hiszpański don.
– Zgłupiałeś, nie przepraszam Meksykanów – powiedział Chudy.
Diego bez słowa uderzył Chudego w drwiąco uśmiechniętą twarz.
– Ty, mały…!
Jednym ciosem Chudy powalił mniejszego chłopca. Diego zerwał się natychmiast i starał się zadać cios Chudemu. Znowu został powalony. Wstał, padł, znowu wstał. Chudy przestał się uśmiechać. Odepchnął Diega daleko, aż na jezdnię i rozglądał się, jakby chciał, by ktoś przerwał nierówną walkę.
– Hej! Niech ktoś zabierze tego małego śmiecia…
Jupiter i Pete ruszyli do nich. Krępy kowboj zeskoczył ze śmiechem ze zderzaka.
– Dobra, Alvaro – powiedział – skończ z tym. Oberwiesz…
– NIE!
Wszyscy znieruchomieli na ten okrzyk. Wydał go mężczyzna, który pojawił się w tym momencie. Wyglądał jak starsza replika Diega. Choć znacznie wyższy, miał tę samą smukłą, zwartą budowę ciała i te same czarne włosy i oczy. Nosił również stare dżinsy, zdarte buty do konnej jazdy i haftowaną koszulę; jego była czarna, wyblakła, z czerwonym i żółtym obszyciem; czarne sombrero ozdobione było muszelkami ze srebra. Twarz miał hardą, spojrzenie zimne i twarde.
– Nikt nie będzie się do tego wtrącał – powiedział oschle. – Chłopcy muszą rozegrać to między sobą.
Kowboj wzruszył ramionami i oparł się o swój wóz. Detektywi, onieśmieleni zawziętością przybysza, tylko patrzyli. Chudy spojrzał na wszystkich i odwrócił się do Diega. Mniejszy chłopiec uniósł pięści i ruszył naprzód.
– Okay, prosisz się o to! – warknął Chudy i zszedł z krawężnika.
Dwaj chłopcy zmagali się na przestrzeni między małą ciężarówką a zaparkowanym dalej samochodem. W pewnej chwili Chudy skoczył w tył, żeby nabrać rozpędu do ostatecznego, miażdżącego ciosu.
– Uważaj! – krzyknęli równocześnie Bob i Pete.
Cofnąwszy się gwałtownie, Chudy znalazł się na wprost nadjeżdżającego samochodu! Nie spuszczał oczu z Diega i nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł.
Zapiszczały hamulce, ale samochód nie zatrzymał się w porę.
Diego rzucił się dziko ku Chudemu i z całym rozpędem uderzył go ramieniem, usiłując zepchnąć z linii nadjeżdżającego samochodu. Obaj potoczyli się na chodnik, podczas gdy samochód minął ich z poślizgiem i zatrzymał się parę metrów dalej.
Obaj chłopcy leżeli nieruchomo na chodniku. Pełni przerażenia wszyscy obserwujący walkę podbiegli do nich.
Diego poruszył się wreszcie i podniósł wolno, uśmiechnięty. Nie był nawet zadraśnięty! Chudemu też się nic nie stało. Natarcie Diega rzuciło go w bezpieczne miejsce, poza linię jazdy samochodu.
Bob i Pete z szerokim uśmiechem klepali Diega po plecach, a kierowca samochodu szedł do nich spiesznie.
– Co za błyskawiczna reakcja, synu! Nic ci się nie stało?
Diego potrząsnął przecząco głową. Kierowca podziękował mu, upewnił się, czy Chudy nie jest ranny, i odjechał. Chudy leżał ciągle na chodniku, blady i wstrząśnięty.
– Szczęście! Piekielne szczęście – mruczał kowboj, pomagając Chudemu się podnieść.
– Chy… chyba on mnie uratował – wystękał Chudy.
– No pewnie! – wykrzyknął Pete. – Podziękuj mu lepiej.
Chudy skinął niechętnie głową.
– Dzięki, Alvaro.
– Dzięki? To wszystko? – powiedział Diego.
– Co? – nie pojmował Chudy.
– Nie słyszałem, żebyś przeprosił – powiedział Diego spokojnie.
Chudy patrzył w osłupieniu na szczupłego chłopca.
– Odwołaj, co powiedziałeś – zażądał Diego.
Chudy poczerwieniał.
– Dobra, odwołuję, jeśli to tyle dla ciebie znaczy. Ja…
– To mnie satysfakcjonuje – oświadczył Diego. Odwrócił się i odszedł.
– Hej, ty… – zaczął Chudy, ale zobaczył szerokie uśmiechy Boba, Pete’a i Jupitera. Jego wąska twarz zapłonęła ze złości. Ruszył szybko do pikapa.
– Cody! – krzyknął do kowboja. – Zabieramy się stąd.
Kowboj popatrzył na Diega i srogiego nieznajomego, który stał teraz obok chłopca.
– Wy dwaj narobiliście sobie właśnie masę kłopotów – powiedział.
Wsiadł do swego wozu i odjechał wraz z Chudym.
Rozdział 2. Duma Alvarów
Podczas gdy pogróżka Cody’ego wciąż pobrzmiewała w uszach Trzech Detektywów, Diego z trwogą patrzył za odjeżdżającą półciężarówką.
– Moja głupia duma! – zawołał. – To nas zrujnuje!
– Nie, Diego! – odezwał się nieznajomy. – Postąpiłeś słusznie. Alvarowie zawsze stawiają na pierwszym miejscu dumę i honor.
Diego odwrócił się do chłopców.
– To mój brat Pico. Jest głową rodziny. Bracie, to moi przyjaciele: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews.
Poważny i ceremonialny Pico skłonił się chłopcom. Mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale sprawiał wrażenie starego szlachcica hiszpańskiego, mimo wytartych dżinsów i znoszonej koszuli.
– Senores. To zaszczyt was poznać.
– De nada – powiedział Jupiter z ukłonem.
– Ach – Pico uśmiechnął się. – Mówisz po hiszpańsku, Jupiterze?
– Czytam, ale naprawdę mówić nie potrafię – odpowiedział Jupiter trochę zawstydzony. – W każdym razie nie tak, jak po angielsku.
– Nie masz potrzeby mówić dwoma językami – powiedział Pico uprzejmie. – Co do nas, jesteśmy dumni z naszego dziedzictwa, więc mówimy także po hiszpańsku. Ale jesteśmy Amerykanami, jak wy, i również angielski jest naszym językiem.
Nim Jupe zdążył odpowiedzieć, Pete wtrącił niecierpliwie:
– Co ten facet Cody miał na myśli, mówiąc, że narobiliście sobie masę kłopotów?
– Takie tam pogróżki bez znaczenia – powiedział wzgardliwie Pico.
– Nie wiem, Pico – odezwał się Diego z niepokojem. – Pan Norris…
– Nie zawracaj innym głowy naszymi kłopotami, Diego.
– Macie więc jakieś kłopoty? Z Codym i Chudym Norrisem? – zapytał Jupiter.
– Drobnostki – odpowiedział Pico.
– Nie nazwałbym kradzieży rancza drobnostką! – wybuchnął Diego. Bob i Pete byli zaskoczeni.
– Wasze ranczo? Jak…?
– Uspokój się, Diego. Kradzież to mocne słowo – powiedział Pico.
– A jakie słowo byłoby właściwe? – zapytał Jupiter.
Pico namyślał się chwilę.
– Parę miesięcy temu pan Norris kupił ranczo sąsiadujące z naszym. Planuje kupienie innych w pobliżu, myślę, że traktuje to jako inwestycję. Chciał nabyć też nasze ranczo, ale to wszystko, co posiadamy, i choć oferował dobrą cenę, odmówiliśmy. To go dość rozgniewało.