Pędzili wzdłuż błotnistego, porosłego zaroślami rowu. Diego rozgarnął gęste, kolczaste krzewy, odkrywając otwór ogromnej rury drenującej, która wychodziła ze zbocza wzgórza. Wtłoczyli się do niej, nie bacząc na cieknącą w niej cienką strugą wodę deszczową, i zakryli na powrót otwór krzewami. Przyciśnięci do siebie, czekali w napięciu.
– Co za dowód rzeczowy znaleźliście? – szepnął Jupiter.
Bob i Pete opowiedzieli o kluczykach i przygodzie w stajni. Diego obejrzał kluczyki w mglistym świetle, jakie wpadało do rury.
– Mówili, że zgubili klucze i musieli wyrwać gniazdko rozrusznika jakiegoś samochodu – rozważał Jupiter. – Z tego wynika, chłopaki, że byli w stajni, zanim się spaliła. To oczywiste, że nie chcą, by ktoś znalazł klucze i dowiedział się, że tam byli. Możliwe, że oni właśnie ukradli kapelusz i podrzucili go koło ogniska!
– Ale kim są? – zapytał Pete ochryple.
– Nie wiem, muszą być jednak jakoś wmieszani w pożar i aresztowanie Pica. Ja… Ciii!
Wszyscy zamilkli. Ktoś biegł drogą! Chłopcy wypatrywali przez gęste krzewy i zobaczyli trzech kowbojów-włóczęgów! Trzej groźni mężczyźni, ponurzy i milczący, przebiegli koło nich.
– Nigdy ich przedtem nie widziałem – szepnął Diego. – Jeśli pracują u pana Norrisa, to od niedawna.
– Więc co tu robią? – zapytał Pete.
– Tego właśnie musimy się dowiedzieć – odparł Jupiter.
– Ja tylko chciałbym mieć nadzieję, że już tu nie wrócą – powiedział Bob.
Chłopcy czekali, nasłuchując uważnie. Na drodze panowała cisza. Po następnych piętnastu minutach Jupiter westchnął nerwowo:
– Chyba któryś z nas musi wyjść i rozejrzeć się.
– Ja pójdę – powiedział Diego. – Ścigają Boba i Pete’a, nie mnie. I ja tu mieszkam, więc nie będą podejrzliwi.
Szczupły chłopiec wyśliznął się szybko, tak by nikt nie zauważył, skąd wyszedł. Wspiął się na drogę, skręcił w lewo, w stronę mostu i znikł im z oczu. W rurze Trzej Detektywi znowu czekali. Bob pierwszy usłyszał, że ktoś nadchodzi. Zaczął wysuwać się na zewnątrz.
– Czekaj! – szepnął Pete. – Może to nie Diego!
Czekali. Ktoś stanął na wprost rury.
– Okay, chłopaki, droga wolna.
Diego! Detektywi wysypali się z rury i Diego poprowadził ich z powrotem na most nad Santa Inez. Wskazał w kierunku gór. Daleko na północy, na ranczu Norrisów, trzej kowboje oddalali się polną drogą.
– Dali za wygraną – Diego uśmiechnął się. – Jupe, jesteśmy teraz mniej więcej w tym miejscu, w którym chcieliśmy coś sprawdzić.
– Co sprawdzić? – zapytali Bob i Pete równocześnie.
Jupiter opowiedział im o dzienniku porucznika i pokazał odbitkę.
– O rany! – wykrzyknął Pete. – Don Sebastian rzeczywiście uciekł! I musiał mieć ze sobą miecz Cortesa!
– Jestem pewien, że go miał, ale to, co porucznik napisał, nie pomoże nam w jego znalezieniu – powiedział Jupiter z westchnieniem.
– Ale napisał… – zaczął Diego.
– Nie mógł widzieć tego, co napisał – przerwał mu Jupiter. – W każdym razie nie tam… Popatrz, pisze, że wyszedł z hacjendy, to znaczy, że był po naszej stronie rzeki, czyli po stronie zachodniej. Patrzył na drugą stronę rzeki, a więc na wschód, mniej więcej z tego miejsca. Pisze, że widział wzgórze, ale kiedy się patrzy stąd, nie ma żadnych wzgórz po drugiej stronie rzeki!
Za wezbraną rzeką teren był płaski, daleko jak okiem sięgnąć.
– Pewnie – ciągnął Jupiter posępnie – musiał się pomylić. Albo w tym, gdzie był, albo w tym, co pamiętał, kiedy spisywał swój dziennik.
Chłopcy patrzyli na siebie zgaszeni.
– Ugrzęźliśmy w ślepym zaułku, chłopaki – powiedział Jupiter.
Zdeprymowani wrócili do swych rowerów i ruszyli w powrotną drogę do domu.
Rozdział 14. Alvarom czas ucieka
W nocy znów rozpadało się na dobre i lało przez cały następny dzień. Detektywi nie mieli czasu na rozmowy o mieczu Cortesa ani na podjęcie próby zidentyfikowania kluczyków samochodowych ze spalonej stajni. Po lekcjach przez całe popołudnie mieli dodatkowe zajęcia szkolne.
– Tak czy siak nie mamy żadnych nowych wskazówek – powiedział Pete smutno.
Diego odwiedził po południu Pica i pokazał mu klucze. Opisał bratu trzech kowbojów. Ale Pico nie rozpoznał kluczy i nie miał pojęcia, ani kim są trzej obcy, ani dlaczego interesowała ich spalona stajnia.
– Chyba że pan Norris ich najął, żeby nas zmusili do opuszczenia rancza – powiedział starszy Alvaro z goryczą.
Tego dnia po obiedzie Trzej Detektywi poszli raz jeszcze do biblioteki i do Towarzystwa Historycznego. Ponownie przejrzeli stare gazety, dzienniki, pamiętniki, wspomnienia i raporty armii Stanów Zjednoczonych. Ponownie odczytali też sfałszowany raport o śmierci don Sebastiana, doniesienie o dezercji sierżanta Brewstera i jego dwóch kompanów, zastanawiający list don Sebastiana, z Zamkiem Kondora w nagłówku, i ustęp z dziennika amerykańskiego porucznika, najwidoczniej nieścisły. Nie zdołali jednak znaleźć nic nowego, nic, co by wyglądało na ważne.
Deszcz padał przez całą noc i cały kolejny dzień. W regionie ogłoszono zagrożenie powodzią. Po szkole zarówno Bob, jak i Pete mieli jakieś zajęcia w domu. Diego poszedł znowu zobaczyć się z bratem, a Jupiter powlókł się znużony do Towarzystwa Historycznego kontynuować ciężką pracę detektywa.
Późnym popołudniem Bob i Pete spotkali się w Kwaterze Głównej. Zdjęli swe mokre płaszcze i w oczekiwaniu na Diega i Jupitera, skulili się przy małym elektrycznym grzejniku.
– Myślisz, Bob, że kiedykolwiek odnajdziemy ten miecz? – zapytał Pete.
– Nie wiem. Gdyby to się wszystko nie wydarzyło tak dawno… Jest pełno raportów o strzelaninie wśród wzgórz między lokalnymi Meksykanami i armią Stanów Zjednoczonych i pościgach, ale trudno powiedzieć, czy byli w to wmieszani don Sebastian albo ci trzej dezerterzy.
Z Tunelu Drugiego wyszedł Diego i wspiął się przez otwór w podłodze. Był jeszcze bardziej smutny niż przez ostatnie dwa dni. Pete i Bob patrzyli na niego zaniepokojeni.
– Czy coś się stało Picowi?! – zawołał Bob.
– Czyżby wpadł w jeszcze większe kłopoty? – zawtórował Pete.
– Nic mu się nie stało, ale sytuacja jest coraz gorsza. Dla nas wszystkich.
Nieszczęsny chłopiec zdjął kurtkę i usiadł obok detektywów przy rozpalonym grzejniku. Kręcił bezsilnie głową.
– Senor Paz sprzedał nasz dług hipoteczny panu Norrisowi.
– Nie mów! – jęknął Pete.
– Przecież obiecał czekać tak długo, aż… – zaczął Bob.