Выбрать главу

– Uff – stęknął. – To za ciężkie.

– Spróbuj tutaj – Diego podszedł do ściany. – Ta gruba listwa wygląda na obluzowaną.

Jupiter pomógł Diegowi oderwać listwę od ściany, podczas gdy Bob i Pete przetoczyli piec bliżej płyty. Pete wykopał ziemię przy płycie na jej grubość, po czym zrobił dziurę dość dużą, żeby wsunąć listwę pod płytę. Wykorzystując piec jako punkt oparcia dźwigni, wsparli na nim listwę w połowie jej długości i uwiesili się w czwórkę na jej drugim końcu.

Płaski kamień uniósł się, a potem opadł, odsłaniając małą głęboką dziurę! Diego pochylił się nad nią.

– Coś tu widzę! – wykrzyknął, nim Bob zdążył zapalić latarkę.

Sięgnął, jak mógł najgłębiej, i wyciągnął krótki kawałek postrzępionej liny, gruby arkusz papieru, zbrązowiałego ze starości, i długi rulon płótna pokrytego smołą. Diego obejrzał pożółkły papier.

– To po hiszpańsku… Chłopcy! To jest odezwa armii Stanów Zjednoczonych z 9 września 1846 roku. Coś o prawach ludności cywilnej.

– To smołowane płótno jest akurat dość duże, żeby owinąć w nie miecz – powiedział Jupiter, Drżącymi rękami zaczął rozwijać rulon.

– Pusty! – jęknął Pete, gdy rulon rozwinął się zupełnie.

– Diego, czy jest tam coś jeszcze?! – zawołał Jupiter.

Bob stanął z latarką nad dziurą, a Diego zaglądał do środka i obmacywał dziurę ręką.

– Nic, nie ma nic… Chociaż czekaj! Mam coś! Ale to… to tylko mały kamyk.

Dltgo wysunął rękę z dziury zawiedziony i otworzył dłoń. Leżał na niej mały kamień, utytłany w ziemi. Wytarł go w swoją koszulę. Teraz mały, niemal kwadratowy kamyk nabrał koloru głębokiej, skrzącej zieleni!

– Czy to…? – zaczął Bob.

– Szmaragd! – wykrzyknął Jupiter. – W tej dziurze musiał być miecz Cortesa! To tu na początku ukrył go don Sebastian. Kiedy umknął sierżantowi Brewsterowi, wziął go stąd i schował gdzie indziej. Może ktoś się wygadał, że miecz jest tutaj, a może nie uznał chaty za dostatecznie bezpieczną kryjówkę.

– Miał rację. Znaleźliśmy ją dość szybko – powiedział Bob.

– Nie próbowałby więc ukrywać się tu samemu – zauważył Diego. – To nie może być właściwe miejsce.

– Nie – zgodził się Jupiter. – Ale szmaragd jest dowodem, że się do niego zbliżamy. Jedno kłamstwo więcej w raporcie sierżanta Brewstera. Miecz był tutaj, póki don Sebastian nie przyszedł po niego tej nocy i nie ukrył go gdzieś indziej. Ukrył miecz i ukrył się sam, i wszystko to musiał zrobić szybko.

– Jupe? – przerwał mu nagle Pete. – Co to za odgłosy?

Nasłuchiwali. Z zewnątrz dochodził głośny szum, podobny do zsuwania się lawiny.

– Deszcz! – powiedział Bob. – Pada wszędzie z wyjątkiem tego miejsca pod nawisem skalnym. Ho, ho! To istny potop!

– Nie, słyszę jakiś inny odgłos. A wy słyszycie? – spytał Pete.

Jupiter potrząsnął głową, a Bob wzruszył ramionami. Ale Diego coś usłyszał.

– Głosy! – szepnął. – Ktoś jest tam na dworze.

Wyśliznęli się z chaty i przykucnęli za rosnącymi przed nią gęstymi krzewami. Trzej kowboje-włóczędzy brnęli w ulewnym deszczu przez mały kanion. Przez szum deszczu niosły się ich głosy:

– …działem, jak szli tędy, Cap,… rech.

– …ajmy się… szlaku.

Mężczyźni przeszli koło chaty, nie zauważywszy jej pod nawisem i znikli za następnym wzgórzem. Jupiter wstał.

– Nie wrócą przez jakiś czas. Pójdziemy z powrotem do Zamku Kondora, nim nas zobaczą. Chodźcie.

Lecz tym razem Jupiter się mylił! Chłopcy byli jeszcze w otwartym kanionie, gdy za nimi rozległy się krzyki:

– Hej tam wy czterej!

Nikt nie musiał rzucać komendy “biegiem”!

Rozdział 16. Wszystko płynie!

Chłopcy wypadli z wąskiego, zarośniętego szlaku na błotnistą drogę. Bez tchu rozglądali się to w prawo, to w lewo, nie wiedząc, dokąd uciekać.

– Jeśli pobiegniemy drogą w dół, ci kowboje dopadną nas, nim dotrzemy do lokalnej szosy! – powiedział Pete.

– A jak zaczniemy się wspinać na wzgórze, to nas zobaczą! – krzyknął Bob.

– W górę drogi i przez tamę też nie możemy iść – dodał Diego. – Jest cała zalana, zmyje nas z niej.

Sparaliżowani, niezdecydowani chłopcy stali w strumieniach deszczu na drodze.

Za nimi trzej kowboje przedzierali się przez gęste zarośla, klnąc i złorzecząc, gdyż w pościgu za chłopcami wpadali na siebie nawzajem. Było słychać wściekły głos czarnowłosego Capa, gdy poganiał pozostałych.

– Szybko! – krzyknął Pete. – Spróbujmy uciekać drogą!

– Nie, pobiegniemy w dół do strumienia – zakomenderował Jupiter – aż do jego końca przed tamą! Będą pewni, że w tamtą stronę nie uciekliśmy, więc to jedyny wybór.

Nie tracąc więcej czasu, chłopcy zagłębili się w koryto strumienia. Czepiali się skarp głębokiego koryta, starając się utrzymać nad poziomem wody, która je niemal wypełniła. Pod osłoną stromych ścian koryta i gęstych zarośli, podjęli uciążliwą drogę w stronę tamy.

Powyżej, na drodze ciężkie buty chlapały w błocie. Chłopcy z bijącymi sercami przylgnęli płasko do skarpy. Trwali cicho i bez ruchu pod osłoną krzaków. Niemal wprost nad nimi rozbrzmiewały trzy ochrypłe, rozeźlone głosy:

– Gdzież, u diabła, polecieli!

– Wścibskie łobuzy!

– Myślisz, że mają kluczyki?

– Pewnie! Uciekli, no nie? I nie znaleźlim kluczy w stajni!

– Cap, może poszli na te tamę?

– Nie rób się głupszy, niżeś jest, Tulsa. Nawet dzieciaki są za mondre, żeby tera iść przez te tamę!

– Nie są na tem wzgórzu, to musieli się zabrać tą drogą. Chodźcie!

Tupot i chlupotanie zaczęły się oddalać w stronę hacjendy i lokalnej fosy. W strumieniach deszczu chłopcy mokli, bezgłośnie czekając.

– Poszli sobie – odezwał się w końcu Bob z ulgą.

– My też lepiej chodźmy – powiedział Diego. – Tu nie możemy się dłużej ukrywać.

– Tylko że dokąd mamy iść? – zapytał Pete. – Odcięli nas od drogi, po tamie nie możemy przejść, a tutaj wrócą prędzej czy później.

– Może bliżej tamy jest jakieś miejsce, gdzie da się ukryć, do czasu, kiedy będzie pewne, że poszli na dobre – powiedział Jupiter. – A jeśli nie ma, przejdziemy to niskie wzniesienie i pod jego osłoną dostaniemy się na drugą stronę wzgórza. Potem możemy się ukryć za Zamkiem Kondora. W tym strumieniu nie jesteśmy bezpieczni. Wystarczy, żeby wyjrzeli znad skarpy, i już nas mają.