Выбрать главу

W jaskini panowała bowiem ciągła noc. Baterie w latarce Boba były na wyczerpaniu i dawały niewiele światła. Wszyscy czterej pracowali jeszcze ciężej niż przedtem.

Było wpół do ósmej, gdy Pete wykrzyknął:

– Widzę światło!

Z zapamiętaniem i odzyskaną werwą wbijali się w głąb wąskiego otworu, który już wydrążyli, i kopali jak szaleni. Otwór stawał się coraz większy i coraz więcej wpadało upragnionego światła. Wreszcie przekopali się! W radosnym zamieszaniu wyczołgali się jeden za drugim i stanęli na otwartym stoku wzgórza w strugach deszczu.

– Hej! – zawołał Pete. – Słyszycie ten hałas? Potężny ryk wezbranej rzeki zdawał się wstrząsać całą okolicą. Diego wskazał w stronę tamy.

– Połowa tamy się zwaliła! I…

– Znikło całe wzniesienie! – stwierdził Bob.

– Patrzcie! – krzyknął Jupiter, wskazując strumień.

W dole, pod nimi, strumień, który płynął do oddalonej o milę hacjendy, przestał być strumieniem. Była bystrą, głęboką rzeką. Masa wody, lejąca się przez zburzoną tamę, zmyła wzniesienie, które oddzielało strumień od rzeki. Potoki wody płynęły teraz do morza nie jedną rzeką, lecz dwoma!

– Rany, teraz rzeka płynie wprost przez twoją hacjendę – powiedział Bob do Diega.

W tym momencie, patrzącemu ze stromego stoku wzgórza Jupiterowi zapłonęły oczy.

– Chłopaki! – wykrzyknął w zadziwieniu. – To jest odpowiedź!

Rozdział 20. Miecz Cortesa

– Jaka znów odpowiedź?! – zapytali równocześnie Pete i Bob.

Jupiter zamierzał to wyjaśnić, ale nagle wyciągnął rękę w stronę odległej drogi.

– Jacyś ludzie nadchodzą! Jeśli to ci kowboje…

Pete osłonił oczy ręką. Czterej mężczyźni biegli ku nim wąską ścieżką przez wzgórza, tą samą, którą przed tygodniem chłopcy wracali na hacjendę po ugaszeniu pożaru.

– To mój tato i pan Andrews! Szeryf i komendant Reynolds są z nimi.

Chłopcy puścili się pędem w dół wzgórza, na spotkanie nadchodzącym.

– Pete! – krzyknął pan Crenshaw. – Nic wam się nie stało?!

– Jesteśmy cali i zdrowi, tato! – Pete uśmiechnął się szeroko do ojca.

– Co wyście robili tutaj przez całą noc?! – zapytał gniewnie pan Andrews.

– To nie nasza wina, tato – tłumaczył się Bob i opowiedział, jak zostali uwięzieni w jaskini. – Osunięcie ziemi najpierw ją otworzyło, a potem, kiedy byliśmy wewnątrz, zamknęło na powrót. Ale dowiedzieliśmy się, co się stało z don Sebastianem Alvaro i tymi trzema żołnierzami!

– Wyjaśniliście więc kolejną starą tajemnicę – powiedział komendant Reynolds z uśmiechem.

– A rodzice zamartwiali się na śmierć! – odezwał się szeryf surowo. – Pico Alvaro powiedział nam o szaleńczych staraniach uratowania jego rancza i szukaliśmy was wszyscy przez pół nocy! Twój wuj, Jupiterze Jones, ze swoimi pracownikami, panem Norrisem i jego ludźmi szukają was po drugiej stronie rzeki. Powiedzcie nam lepiej, jak znaleźliście się w tej jaskini!

– Tak, proszę pana – powiedział Pete. – My…

Jupiter wpadł mu w słowa.

– Wytłumaczymy wszystko w drodze do hacjendy, proszę pana. Nie chcę, żeby mój wujek niepokoił się dłużej. Czy mógłby pan poprosić go przez radio, żeby czekał na nas przy spalonej hacjendzie?

– W porządku, ale lepiej, żeby to, co macie do powiedzenia, miało ręce i nogi. Nie pozwolę, żeby mi się lekkomyślni chłopcy uganiali po moim rejonie.

Szeryf dał znać o spotkaniu przy hacjendzie przez walkie-talkie, a chłopcy opowiedzieli o swej przygodzie w drodze przez wzgórza. Mówili o swych poszukiwaniach miecza Cortesa i o kłopotach z trzema kowbojami. Opowiadając, minęli drogę, przeszli przez most nad byłym strumieniem i dotarli do hacjendy.

Wujek Tytus z Hansem i jego bratem Konradem byli już na miejscu. Dalej, obok półciężarówki stali pan Norris, Chudy, rządca Cody i jeszcze dwóch mężczyzn. Pomocnik szeryfa czekał w samochodzie policyjnym.

Wujek Tytus podbiegł do Jupitera.

– Jupe? Nic ci się nie stało? A twoi przyjaciele?

– Wszystko w porządku, wujku.

Podszedł Chudy z panem Norrisem i Codym.

– Mój Boże, do czego może doprowadzić głupota – zadrwił Chudy.

– Dość tego, Skinner – uciął gniewnie pan Norris. – Cieszę się, że się odnaleźliście, chłopcy.

– Powiedzcie mi teraz, dlaczego ci trzej mężczyźni was ścigali? – zapytał szeryf.

– Ponieważ sfabrykowali dowód, że Pico rozniecił pożar! – krzyknął zapalczywie Pete. – Może nawet spalili hacjendę!

– Alvaro wzniecił pożar – warknął Cody. – On jest zbyt nieodpowiedzialny, żeby mieć tu ranczo.

– Pojutrze już go nie będzie miał – Chudy roześmiał się.

– Powiedziałem, żebyś był cicho, Skinner! Ty, Cody, też! – rozzłościł się pan Norris. Spojrzał na Jupitera. – Czy możesz udowodnić, Jones, że to nie Alvaro wzniecił pożar?

– Wiem, że tego nie zrobił, proszę pana – odpowiedział Jupiter. – Pico był z nami tego dnia o trzeciej po południu w szkole i miał swój kapelusz na głowie. Skoro szeryf twierdzi, że ognisko rozpalono przed trzecią, Pico nie mógł zgubić kapelusza koło niego.

Tu wtrącił się Bob:

– Proszę pana, Chudy… to jest Skinner i pan Cody też musieli widzieć, że pod szkołą Pico miał jeszcze na głowie kapelusz.

– Ja tego nie pamiętam – powiedział Chudy.

– Bo nie miał kapelusza – poparł go Cody.

– Miał, proszę pana – powiedział Jupiter z naciskiem. – Nosił go także później tego popołudnia, kiedy przyjechaliśmy na hacjendę. Powiesił go na kołku w stajni i kiedy wybuchł pożar poszycia, wybiegł ze stajni zostawiając go tam. Spaliłby się on wraz ze stajnią, ale tak się nie stało. Kiedy wszyscy byliśmy przy pożarze, do stajni przyszli trzej kowboje, ukradli kapelusz i podrzucili go koło ogniska, żeby fałszywie obwinić Pica.

– Nie możesz tego udowodnić – warknął Cody. – Dlaczego ci kowboje mieliby wrabiać Alvara? Jeśli w ogóle istnieją jacyś kowboje.

Jupe zignorował rządcę.

– Upozorowali winę Pica, ponieważ naprawdę oni sami rozpalili nielegalnie ognisko. Jestem też prawie pewien, że to oni spalili stajnię i hacjendę.

– Czy możesz to udowodnić, Jupiterze? – zapytał komendant Reynolds.

– Albo powiedzieć, gdzie możemy znaleźć tych kowbojów? – dodał szeryf.

– Myślę, że może ich pan znaleźć na ranczu Norrisów.

Pan Norris uniósł się gniewem.

– Czy chcesz powiedzieć, młody człowieku, że ja mam coś wspólnego z tymi ludźmi i ich poczynaniami?