– Nie, proszę pana, nie sądzę, by pan cokolwiek o tym wiedział. Ale ktoś tu miał i ma z nimi coś wspólnego. Oni nie wybrali się sami do stajni Alvarów, prawda, Chudy?
– Skinner? – pan Norris patrzył bacznie na syna.
– On oszalał, tato! – wrzasnął Chudy.
Jupiter wyjął z kieszeni kluczyki samochodowe.
– Te kluczyki znaleźliśmy w stajni. Ci kowboje szukali ich i dlatego ścigali nas. Chcieli odebrać nam klucze. Zgubiono je, kiedy zabierano kapelusz Pica. Myślę, że stwierdzi pan, że należą do pańskiego wozu terenowego.
– Naszego wozu?! – wykrzyknął pan Norris.
– Jestem tego pewien, proszę pana – powiedział Jupiter. – Sam sprawdzę lub może Skinner pokaże swój komplet kluczyków dla porównania.
– Skinner? – pan Norris znowu wpatrywał się w syna.
– Ja… ja… – zająknął się Chudy i nagle spojrzał wściekle na Cody’ego. – Dałem je Cody’emu. Tato! Powiedział mi, że je zgubił przy pożarze! Nie mówił mi…
– Ty tchórzu śmierdzący! – wrzasnął Cody. – Okay, to moje klucze. Upuściłem je w stajni, kiedy brałem stamtąd ten meksykański kapelusz, i Skinner wiedział o tym!
Wszyscy patrzyli na przysadzistego rządcę.
– Ci durni kowboje to moi przyjaciele – mówił ze złością. – Popadli w kłopoty, a ja jestem im winien przysługę, więc przyszli do mnie. Pozwoliłem im biwakować i ukrywać się na ranczu pana Norrisa. Idioci rozpalili ognisko, choć im mówiłem, żeby tego nie robili, i doprowadzili do pożaru poszycia. Wiedziałem, że jak się pan Norris dowie, to mnie wyrzuci. No to poszedłem do Alvarów i zobaczyłem kapelusz Pica w stajni. Zabraliśmy go i podrzucili później koło ogniska. Tylko że upuściłem w stajni te przeklęte klucze!
– Więc dlaczego po nie nie wróciłeś? – zapytał szeryf surowo.
– Spieszyłem się, żeby podrzucić ten kapelusz, i baliśmy się, że nas ktoś zobaczy i… – odpowiedział Cody niepewnie.
– I stajnia stała w ogniu! Mogę się założyć! – wykrzyknął Pete.
– Tak – przyznał Cody zgnębiony. – To nie ja, wie pan? Nie chciałem przysporzyć żadnych strat ani skrzywdzić nikogo. Zależało mi tylko na tym, żeby pan Norris się nie dowiedział, że Cap, Pike i Tulsa koczowali na jego ziemi i wywołali pożar. Ale te głupie włóczykije usłyszeli, że chcemy dostać ranczo Alvarów i myśleli, że mi pomogą, jak podpalą stajnię i hacjendę! Nie wiedziałem, co zamierzają robić, póki nie było za późno. A moje klucze zostały w stajni!
– Ale wiedział pan zapewne, co pan robi, kiedy usiłował nam przeszkodzić w udzieleniu pomocy Alvarom – powiedział gniewnie Bob. – Pan i Chudy! Węszyliście, podsłuchiwaliście pod oknem, usiłowaliście nas nastraszyć!
– Wykonywałem tylko moją pracę! – bronił się Cody.
– Pracę! – warknął pan Norris. – Już jej nie masz! Idź i zabieraj swoje rzeczy. Wyrzucam cię, Cody!
– Może pójść po swoje rzeczy, ale z moim zastępcą – powiedział szeryf. – Jest aresztowany za fałszywe oskarżenie Pica Alvara i może także za podpalenie.
Szeryf z zastępcą zabrali Cody’ego do swego samochodu. Pan Norris odesłał Chudego do wozu terenowego i zwrócił się do chłopców.
– Chciałem mieć ranczo Alvarów i będę je miał – powiedział otwarcie. – Nigdy jednak nie chciałem tego osiągnąć nieuczciwą drogą. Przepraszam.
Komendant Reynolds przed odejściem powiedział do chłopców z uśmiechem:
– Oczyściliście z zarzutów niewinnego człowieka. Zwolnimy Pica natychmiast. Odwaliliście kawał dobrej roboty!
Kiedy zostali sami, wujek Tytus spojrzał na zegarek i wysłał Hansa i Konrada po ciężarówkę.
– Czas, żebyście wszyscy czterej umyli się i coś zjedli. Potem zobaczymy, czy macie dość sił, żeby iść do szkoły.
– Musimy jednak zostać tu jeszcze przez piętnaście minut. Myślę, że tyle wystarczy – powiedział Jupiter.
– Zostać tu jeszcze? Dlaczego? – zdziwił się wujek Tytus.
– Na co wystarczy piętnaście minut? – zapytał Bob.
– Och, na powstrzymanie pana Norrisa od przejęcia rancza Alvarów, oczywiście – odpowiedział Jupiter nieco pompatycznie. – Na znalezienie miecza Cortesa.
– Zapomniałem o tym! – wykrzyknął Diego. – Mówiłeś, że masz odpowiedź.
– Mam. Za mną – rzekł Jupiter.
Ruszył do szosy lokalnej, a chłopcy z wujkiem Tytusem za nim. Deszcz przestał padać i poranne słońce przedzierało się przez chmury. Gdy się zbliżyli do mostu nad strumieniem, Jupiter zatrzymał się.
– Czy pamiętacie zapis w dzienniku amerykańskiego porucznika? Napisał, że zobaczył don Sebastiana z koniem i mieczem w ręku na grani wzgórza, pamiętacie?
– Pewnie – odpowiedział Pete. – Tam było wszystko pokręcone, bo jak się wychodzi z hacjendy, nie ma żadnego wzgórza za rzeką.
– Jest teraz – powiedział Jupiter tryumfalnie. – Było też w 1846 roku. Patrzcie!
Za strumieniem, który był teraz rzeką, widniał wyraźnie posąg człowieka na bezgłowym koniu na grzbiecie wysokiego wzgórza!
– W 1846 roku i wcześniej, rzeka Santa Inez musiała mieć dwie odnogi – mówił Jupiter. – Nie odczytaliśmy tego na starych mapach, bo rzeka i strumień wyglądają na mapie tak samo. Ale w 1846 roku, kiedy porucznik tu przebywał, strumień był również rzeką. Któregoś dnia ziemia osunęła się ze wzgórza w pobliżu tamy i uformowała wzniesienie, które odcięło jedną odnogę rzeki. Może stało się to wskutek tego samego trzęsienia ziemi, które zamknęło jaskinię. Tak czy inaczej, połowa rzeki stała się strumieniem i wyschła. Wszyscy zapomnieli, że była to kiedyś rzeka.
– Więc porucznik miał rację! – wykrzyknął Bob. – Rzeczywiście widział don Sebastiana na wzgórzu za rzeką Santa Inez. Widział go stojącego przy posągu i myślał, że koń jest prawdziwy. Był tu obcy i nic nie wiedział o posągu.
– Tak było, dokładnie.
Jupiter przeszedł przez most i wraz z innymi zaczął się wspinać na strome wzgórze. Pete spojrzał w górę na bezgłowego konia.
– Don Sebastian musiał akurat chować ten pokrowiec, gdy go zobaczył porucznik – powiedział. – Czy myślisz, Jupe, że w tym posągu jest jakaś wskazówka, którą przeoczyliśmy?
– Popioły… Prochy… Deszcz-Ocean – wyrecytował pulchny przywódca zespołu. – Byłem przekonany, że jest to ostatnia wiadomość don Sebastiana, zostawiona synowi, i miałem rację! Myślcie, chłopaki! Deszcz pochodzi z oceanu i na koniec do oceanu wraca. Dokąd wracają popioły? Dokąd wracają prochy? Hiszpańscy Kalifornijczycy byli bardzo religijni. Byli…
– Popioły do popiołów! – wykrzyknął Diego
– I prochy do prochów – zawtórował mu Bob. – Fraza z modlitwy pogrzebowej! Oznacza, że na koniec wszystko wraca tam, skąd przyszło. Skąd wzięło początek.
– Tak! – potwierdził Jupiter. – Śmiertelnie ranny, don Sebastian miał mało czasu. Zostawił Josemu wiadomość, którą ten powinien był zrozumieć od razu. Jose musiałby sobie uświadomić, że ojciec starał się ocalić miecz z rąk Amerykanów, i te cztery słowa powiedziałyby mu, gdzie miecz jest. A więc tam, skąd przyszedł. U samego Cortesa!
Doszli na szczyt wzgórza i stanęli przed bezgłowym koniem z jego brodatym jeźdźcem, spoglądającym dumnie na ziemię Alvarów.
– Myślisz, że miecz jest jednak ukryty w posągu? Tak jak pokrowiec? – zapytał wujek Tytus.
– Ale myśmy przecież obszukali posąg. Tam nie ma gdzie schować miecza! – powiedział Diego.
– Tylko mi nie mów, że go zakopał – jęknął Pete. – Na następne sto lat mam dość kopania.
– Nie – uspokoił go Jupiter. – Myślę, że obejdzie się bez kopania. Pamiętacie, jak od początku dziwiliśmy się, że don Sebastian wyjął miecz ze skórzanego pokrowca? Pokrowiec zabezpieczał cenny miecz, a jednak don Sebastian go usunął. A więc teraz wiem dlaczego.
– Dlaczego, Jupe?!.
– Powiedz nam!
– Gdzie jest miecz?
Jupiter uśmiechnął się szeroko.
– Pamiętacie garnek z czarną farbą w jaskini? Z farbą, którą don Sebastian napisał wiadomość? A więc użył tej farby także w innym celu. Sprawił, że miecz wrócił tam, skąd się wziął. Miecz nie jest ukryty w posągu, jest ukryty na posągu!
Sięgnął do wiszącego u boku drewnianego posągu Cortesa miecza i pociągnął go. Miecz oderwał się i kiedy, osuwając się z rąk Jupe’a, uderzył o bok bezgłowego konia, zadźwięczał! Jupiter wyjął swój scyzoryk i zaczął skrobać czarną powierzchnię pochwy miecza. W tym właśnie momencie słońce przedarło się przez chmury.
Na oskrobanej powierzchni zalśnił srebrzysty metal i długi rząd klejnotów rozjarzył się wieloma barwami.
– Oto miecz Cortesa – powiedział Jupiter, unosząc miecz ku słońcu.