– Myślałem, że dostał ziemię od króla Hiszpanii – wtrącił Pete.
– W pewnym sensie – przytaknął Pico. – Cały obszar Nowej Hiszpanii należał oficjalnie do króla. Gubernatorzy Meksyku i Kalifornii mogli jednak nadawać ziemię w jego imieniu. Rodrigo otrzymał pięć mil kwadratowych, co stanowi ponad dwadzieścia dwa tysiące akrów. Teraz zostało nam tylko sto akrów.
– Co się stało z resztą? – zapytał Bob.
– Hm? – Pico spoglądał w dal. – W jakiś sposób dokonała się sprawiedliwość. My, Hiszpanie, odebraliśmy ziemię Indianom, inni zabrali ją nam. Było wielu potomków Alvarów w ciągu lat i ziemię wielokrotnie dzielono. Część sprzedano, część rozdano, część rozkradziono za pomocą różnych oszustw urzędników kolonialnych. Tyle było tej ziemi, że to wszystko zdawało się nie mieć znaczenia.
Kiedy w 1848 roku Kalifornia stała się częścią Stanów Zjednoczonych, zaczęto kwestionować prawa własności i obarczać właścicieli podatkami. Powoli ranczo stało się zbyt małe, by przynosić zyski. Ale nasza rodzina zawsze była dumna ze swego hiszpańsko-meksykańskiego dziedzictwa. Noszę imię po ostatnim meksykańskim gubernatorze Kalifornii, Pio Pico, a pomnik wielkiego Cortesa wciąż stoi na terenie naszej posiadłości. Alvarowie nie rezygnowali z uprawiania ziemi. Kiedy ranczo przestawało być opłacalne, sprzedawali tylko część gruntów, żeby mieć na życie.
– A pan Norris chce zabrać resztę! – wykrzyknął Pete.
– Nie dostanie – powiedział Pico z mocą. – To uboga ziemia i nie starcza jej teraz na hodowanie bydła, ale trzymamy kilka koni, zasadziliśmy drzewa awokado i uprawiamy trochę warzyw. Mój ojciec i wuj, którzy już nie żyją, często, żeby utrzymać ranczo, pracowali w mieście. Jeśli będzie trzeba, Diego i ja zrobimy to samo.
Szosa lokalna, którą jechali, prowadziła przez pagórkowaty teren na północ. Teraz osiągnęli odcinek biegnący przez rozległą, otwartą przestrzeń, zupełnie płaską, później zataczał on szeroki łuk w lewo, na zachód. W połowie krzywizny odgałęziała się w prawo kręta bita droga. Pico wskazał na nią.
– Biegnie przez ranczo Norrisa.
Detektywi dostrzegli w oddali zabudowania gospodarskie, ale nie mogli rozróżnić stojących przy nich pojazdów. Byli ciekawi, czy Chudy i Cody wrócili.
Zatoczywszy łuk szosa biegła przez mały, kamienny most nad wyschniętym korytem rzeki.
– To rzeka Santa Inez, granica naszej ziemi – powiedział Pico. – Nie będzie w niej wody, póki nie przyjdą deszcze. Nasza tama na rzece jest o milę dalej na północ, u czoła tych grzbietów.
Grzbiety górskie, o których mówił Pico, zaczynały się zaraz za rzeką i wznosiły w prawo od szosy lokalnej. Stanowiły zespół małych, stromych i wąskich wzgórz, które opadały w dół z gór na północy, niczym długie palce.
Gdy ciężarówka minęła ostatni grzbiet, Pico wskazał na jego szczyt. Widniał tam, czarny na tle nieba, duży posąg mężczyzny na koniu. Jedna ręka mężczyzny była wzniesiona w górę, jakby dawał znak niewidzialnej armii, by szła za nim.
– Konkwistador Cortes – powiedział Pico z dumą. – Symbol Alvarów. Pomnik zrobili Indianie niemal dwieście lat temu. Cortes jest naszym bohaterem.
Za ostatnim wzgórzem teren był znowu płaski, a droga przecięła następny most nad głębokim, suchym wąwozem.
– Kolejna wyschnięta rzeka? – zapytał Pete.
– Dobrze by było – powiedział Pico. – To tylko strumień. Woda gromadzi się w nim po silnej burzy, ale nie zasila go, jak rzekę Santa Inez, woda z gór.
Ciężarówka skręciła teraz w prawo, na bitą drogę, wzdłuż której rosły drzewa awokado. Wkrótce skręciła ponownie w prawo, wjeżdżając na rozległe, nagie podwórze.
– Witajcie w hacjendzie Alvarów – powiedział Pico.
Po zejściu z ciężarówki, detektywi zobaczyli długą, niską, ceglaną hacjendę. Ściany miała bielone, głęboko osadzone okna i stromy dach, kryty czerwoną dachówką. Dach opadał aż nad frontową werandę i wsparty był na drewnianych słupach i belkach. Na lewo od hacjendy stała ceglana stajnia. Teren przed nią był ogrodzony płotem, tworząc korral. Poskręcane dęby rosły wokół stajni i korralu, i poza hacjendą. Wszystko zdawało się niegościnne i zniszczone pod listopadowym, pochmurnym niebem.
Strumień, który przecięli po drodze, biegł w pobliżu hacjendy, a za nim wznosiły się długie wzgórza. Jupiter pokazał wujkowi pomnik Cortesa.
– To na sprzedaż? – spytał szybko Tytus.
– Nie, ale w stajni jest dużo rzeczy na sprzedaż – odpowiedział Pico.
Hans podprowadził ciężarówkę pod korral, a pozostali poszli przez piaszczysty teren do stajni. Wewnątrz było mroczno i Pico odwiesił swój kapelusz na kołek, aby wygodniej mu było pokazywać rodzinne skarby. Wujek Tytus i detektywi otworzyli szeroko oczy na ich widok.
Długi budynek stajni wyposażony był do połowy w przegrody dla koni i zwykły farmerski ekwipunek. Druga połowa była magazynem. Od podłogi po sufit zwalono tam stoły, krzesła, skrzynie, sekretery, komody, lampy naftowe, narzędzia, draperie, miski, dzbany, wanny i nawet stary dwukołowy powóz. Na widok tak bajecznych skarbów, wujek Tytus zaniemówił z wrażenia.
– Alvarowie mieli kiedyś wiele domów – wyjaśniał Pico. – Teraz mamy tylko hacjendę, a umeblowanie pozostałych jest tutaj.
– Kupuję wszystko natychmiast! – wykrzyknął wujek Tytus.
– Patrzcie! – zawołał Bob. – Stara zbroja! Hełm i pancerz.
– Miecze i siodła ze srebrnymi okuciami! – wtórował mu Pete.
Wszyscy zaczęli szperać z zapałem. Wujek Tytus właśnie zdążył się zabrać do spisywania rzeczy, gdy na dworze rozległ się krzyk. Wujek Tytus przerwał pisanie. Po chwili krzyczały już dwa głosy.
Zaczęli nasłuchiwać. Znowu nadbiegł krzyk, teraz już wyraźniejszy.
– Pożar! Pożar!
Pożar! Na łeb, na szyję rzucili się do drzwi.
Rozdział 3. Pożar!
Gdy detektywi wybiegli ze stajni, poczuli unoszący się w powietrzu lekki zapach dymu. Na podwórzu stali dwaj mężczyźni, machali rękami i krzyczeli:
– Pico! Diego! Tam!
– Za tamą!
Pico pobladł. Z korralu widać było słup dymu, wznoszący się ku pochmurnemu niebu znad wyschniętych na brąz gór na północy. Oznaczał najgroźniejsze ze wszystkich niebezpieczeństwo – pożar poszycia!
– Daliśmy znać straży pożarnej i zarządowi lasów! – krzyknął jeden z mężczyzn. – Szybko, bierzcie łopaty i siekiery!
– Trzeba tam jechać! – krzyczał drugi. – Weźcie wasze konie!
– Jedźmy naszą ciężarówką! – powiedział Jupiter.
– Dobra – zgodził się Pico. – Łopaty i siekiery są w stajni.