Fakt, że zajął myśli czym innym, okazał się zbawienny. Nagle chłopiec stwierdził, że jest już na miejscu, o mało tego nie przegapił i nie zderzył się ze ścianą.
Shama wrócił do czekającego w grocie Marca. Usiadł obok księcia, którego cenił niezwykle wysoko.
– Twój przyjaciel Indianin radzi sobie znakomicie. Pierwszą przeszkodę, jak sam widziałeś, pokonał śpiewająco, z drugą też da sobie radę. Ale też pomoce ma, niech mnie licho!
Opowiadał zdumiony o tym, jak Oko Nocy przeskoczył huczący w otchłani wodospad, a Marco wyjaśnił mu, dlaczego wszystko poszło tak dobrze:
– Mój najlepszy przyjaciel, Dolg Lanjelin, syn czarnoksiężnika, jedna z najniezwyklejszych osobowości, jakie kiedykolwiek przebywały w Królestwie Światła, spędził dwieście pięćdziesiąt lat u elfów. Później w podzięce oraz na znak szacunku otrzymał od nich tak zwaną linę lub sznur elfów. I właśnie jej kawałek ma ze sobą Oko Nocy.
– Dwieście pięćdziesiąt lat u elfów – powtórzył Shama zdumiony. – Domyślam się, że nawet ja nie byłbym w stanie przerwać jego życia?
– Nie, nie masz takiej władzy. I powinieneś być za to wdzięczny.
– Jestem. Tylko Shira wie, jaką samotność oznacza moje posłannictwo.
– Myślę, że my także rozumiemy.
Shama wstał. Podnosił się niczym młody człowiek, bez wysiłku, bez trzeszczenia w stawach. Już samo to było wielkim osiągnięciem.
– On znowu mnie potrzebuje. Zobaczymy się niedługo, przyjacielu!
Indianin bezpiecznie wylądował na drugim brzegu. Zsunął z kamienia linę elfów, która natychmiast znowu się skurczyła do poprzednich rozmiarów. Z łatwością schował ją do worka z już używanymi pomocami. Zresztą znalazła się tam jako pierwsza, bo przecież bębenek został u Marca.
Miło było wiedzieć, że książę Czarnych Sal czuwa w pobliżu, w przeciwnym razie Oko Nocy czułby się bardzo samotny.
Shira i Mar także czekali, tyle tylko że nieco dalej. Za to z Shamą jako sojusznikiem. A jeszcze dalej byli wszyscy oczekujący na pokładzie J2. Naprawdę nie był tutaj sam!
Ale radzić musiał sobie na własną rękę.
Chociaż może niezupełnie. Przecież dopiero co Shama pomógł, zapalając światełko, mgnienie cudzej obecności dla pocieszenia samotnej duszy.
Oko Nocy zdawał sobie z tego sprawę, ale jednak tylko on stał na wysokim brzegu i zastanawiał się, jak pójdzie dalej.
Oj, serce zabiło mu mocniej w piersiach. Przecież nie chciał, żeby mu cokolwiek zostało oszczędzone.
Z tego miejsca, w którym się znajdował, wiodła tylko jedna dróżka, a i ona ginęła w białej niczym mleko i tak gęstej mgle, że nic nie było widać. Sama droga będzie z pewnością trudna do przebycia.
Zresztą określenie „droga” to już przesada, gdy mowa o bardzo wąskiej górskiej grani. Po jednej stronie głębia z huczącym wodospadem, po drugiej wszystko kryje mgła, która unosi się też wysoko ponad szczytami i nie pozwala zobaczyć, co się znajduje przed wędrowcem. Oko Nocy wziął jakiś kamień i cisnął go w morze mgły po swojej prawej stronie. Usłyszał uderzenia w skałę poniżej, raz po raz, długo, echo zwielokrotniało odgłosy, ale poniżej wodospadu też jeszcze musiała być przepaść.
Najgorszy jednak był ten grzbiet, przez który trzeba się przedostać, szeroki zaledwie na stopę i tak zwietrzały, że mógł się rozsypać przy pierwszym kroku.
Oko Nocy kilkakrotnie głęboko odetchnął. Tak; to by się zgadzało, mówiono przecież, że wędrówka Shiry zwrócona była do wnętrza, była zatem wędrowaniem w jej własnej duszy. Jego zaś ma się kierować na zewnątrz, nie powinien więc tyle myśleć, czy prowadził właściwe życie czy nie, tak jak to musiała czynić jego poprzedniczka. Jej wędrówka była, rzecz jasna, tysiąc razy trudniejsza! Tym razem chodzi jedynie o odwagę, siłę, inteligencję i zdolność do logicznego myślenia. Dlatego starszyzna plemienna zmuszała go do trenowania tych wszystkich dyscyplin i umiejętności, które Indianinowi były niezbędnie potrzebne, zanim przybyli biali i splądrowali ich kraj, wprowadzili wiele nowych rzeczy służących urbanizacji, w żaden natomiast sposób nie służących więzi z naturą i poszanowaniu starszych.
Oko Nocy był wychowywany na dobrego Indianina w najbardziej tradycyjnym rozumieniu tego słowa, tak chciało jego plemię i wszyscy mieszkańcy Królestwa Światła. Krewni Oka Nocy byli za to władcom Królestwa wdzięczni.
Ale oto stał całkiem bezradny.
Chyba żeby…?
Uśmiechnął się pod nosem. Niebywale uzdolnieni Madragowie Tich i Chor dali mu „klajster”, czyli, mówiąc poprawnie, klej. Coś, co skleja najbardziej kruche i porozbijane przedmioty.
Może powinien go teraz użyć?
Będzie to z pewnością bardzo mozolna praca. Musiał wymacywać, gdzie grunt jest najmocniejszy. Nim zrobił krok po tym pogruchotanym podłożu, sklejał je starannie. Na szczęście klej okazał się wyjątkowy, wystarczyła jedna kropelka, żeby skleić dwa wielkie kamienie. Zdarzało się jednak, że kamienie usuwały mu się spod rąk i spadały niżej, gdzie nie mógł ich dosięgnąć, i wtedy siedział przerażony, dopóki nie upewnił się, że nie wszystko runęło. Próbował po prostu odgarnąć warstwę rumowiska i iść po mniej zniszczonym podłożu, ale okazało się to niewykonalne. Ostra grań wyglądała na zwietrzałą aż do dna, takie w każdym razie odnosił wrażenie.
Wobec tego nadal budował ten jakiś dziwaczny most w nadziei, że Madragowie wiedzieli, co robią, wyposażając go w klej.
Na wszelki wypadek siedział na grani okrakiem, nie polegał na własnym poczuciu równowagi do tego stopnia, żeby stać, a już w żadnym razie nie odważyłby się wyprostować.
Coraz więcej kamieni staczało się w dół. Kiedy się w pewnym momencie odwrócił i obejrzał za siebie, zobaczył, że to co skleił naprawdę tworzy rodzaj mostu. Wszystko, co znajdowało się poniżej, zniknęło. Oko Nocy był tak spięty, że pot lał mu się z czoła strumieniami. Starał się nie tracić nadziei, że kleju w pudełku wystarczy do końca grani. Oszczędzał go jak tylko mógł, ale grań wyglądała na bardzo długą.
Nagle wszystko przed Okiem Nocy się zakołysało. Kurczowo uchwycił się skały, o mało nie wypuścił z rąk pudełka z klejem, to by przecież była potworna katastrofa! Wkrótce jednak wszystko wróciło do normy. Oko Nocy odetchnął parę razy z drżeniem i z wolna zaczął dokładać nowe kamienie do swego mostu.
Daleko przed sobą dostrzegł ziejącą przepaść, widział wyraźnie, że nie starczy mu kamieni, by zbudować nad nią pomost. Co robić?
Kontynuował jednak męczącą pracę i starał się już więcej przed siebie nie patrzeć. Kiedy nareszcie dotarł do przepaści, rozejrzał się dokoła.
Ku swemu wielkiemu zdziwieniu odkrył, że z mlecznobiałej mgły wyłonił się teraz przeciwległy brzeg.
Las? Czy w tym świecie może istnieć żywy las?
Najwyraźniej istnieje tu wszystko. Świat po drugiej stronie wrót został stworzony wyłącznie dla tego, kto szuka ukrytego źródła. Na śmiałka czekają tylko strasznie trudne próby czy raczej przeszkody. Nie chodziło przecież o to, by ktoś miał je pokonać. Źródło jasnej wody zostało nieodwołalnie zamknięte. Tam, w zewnętrznym świecie, ludziom stawiano warunki: tylko osoba o czystym sercu mogła dotrzeć do celu. Tutaj miało to być po prostu w ogóle niemożliwe.
No i teraz on, Oko Nocy, zwyczajny człowiek, waży się na taki czyn.
Jedno go tylko uspokajało, a mianowicie, że te wszystkie pomocnicze środki, w które go wyposażono, nie zostaną uznane za oszustwo czy łamanie reguł. Ta świadomość sprawiała mu ulgę, Oko Nocy bowiem chciał grać honorowo.
Jakkolwiek było, siedział na skale, a między nim i lasem ziała przepaść. Nagle jednak uwagę Oka Nocy przyciągnęła jasna gwiazdka, świecąca w lesie. To Shama!