Nagle obie części skały zaczęły się od siebie bezgłośnie oddalać, akurat na tyle, by można się było przecisnąć przez powstały otwór.
Oko Nocy odetchnął z ulgą.
Dzięki ci, Móri!
Dzięki wszystkim, którzy mi pomogli!
Sam nigdy bym tu nie dotarł, nie pokonałbym nawet połowy drogi.
Rozejrzał się uważnie, czy nie zostawił gdzieś swoich rzeczy, następnie prześlizgnął się przez szeroką teraz szczelinę. Zamknęła się za nim zatrważająco szybko.
Ciekawe, jak się potem wydostanę z tego labiryntu, myślał przestraszony.
Niech tam, każde zmartwienie ma swój czas. Rób, co powinieneś, Oko Nocy, nie zastanawiaj się nad przyszłością.
Światło, światło, cudowne światło!
Niedługo się jednak cieszył.
Został oślepiony przez bardzo intensywny blask, wszystko wokół niego kręciło się i wirowało z piekielnym szumem i świstem. W końcu oczy przywykły do światła i mógł się rozejrzeć.
Owady! Miliardy większych i mniejszych skrzydlatych stworzeń rozmaitych rodzajów i gatunków. Wszystkie krążyły jak szalone po jasno oświetlonej grocie. I wcale nie wyglądały przyjemnie.
Po drugiej stronie groty mignęło mu światełko Shamy. Strasznie odległe, przerażająco dalekie. Powinien sobie jednak z tym poradzić. Potrafił szybko biegać, ćwiczył sprinty i biegi od wczesnego dzieciństwa, nikt nie mógł się z nim pod tym względem równać. Trzeba tylko uważać, żeby kierować się wprost na światełko Shamy.
Nie zdążył zrobić wiele kroków, gdy owady odkryły intruza i wyczuły łakomą zdobycz. Oko Nocy poczuł ukłucie w kark, zamierzył się na napastnika, ale ten był już daleko. Wiele innych żądeł wysuwało się ku skórze Indianina.
On pospiesznie wycofał się pod ścianę i oparł o nią plecami. Któżby jednak dał sobie radę z tysiącami owadów? Bronił się jak mógł, bo kark bolał go okropnie. Wielu takich ukłuć, czy raczej ukąszeń, nie zniesie.
Znowu poczuł użądlenie, w nogę tuż ponad krawędzią mokasyna. I drugie w rękę, nad nadgarstkiem. Nie, długo tak nie można, jeśli dobrze rozumiał sytuację, to znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Z bólem serca wyjął ziarenko ofiarowane przez Tsi. Zamierzał je oszczędzać jak długo to możliwe, niewidzialność bowiem, którą ziarno wywołuje, trwa bardzo krótko, jak ostrzegała Siska. Ziarenko było już używane. Jedną ręką oganiał się od atakujących owadów, drugą starał się znaleźć ziarno w skórzanej torbie z frędzlami, która była taka ładna na początku wyprawy. Teraz wyglądała dość żałośnie.
Tak, to musi być ziarno. Taką miał nadzieję, ale pewien nie był.
Za nic nie może go teraz upuścić, bo byłby stracony. Ostrożnie położył je na języku, poczuł, że się rozpływa.
Wstrzymał oddech.
Owady wirowały nad jego głową, jakby nagle oślepły, ataki ustały, napastnicy utracili cel, zdobycz zniknęła.
Oko Nocy jak strzała pognał przed siebie. Starał się wykorzystać moment, nim małe monstra się zorientują i ruszą za nim wiedzione zapachem krwi. Nigdy jeszcze nie biegł tak szybko, zgarniał z siebie resztki owadów, otrzepywał ubranie. Jeszcze jednego ukłucia w czoło nie zdołał jednak uniknąć. Przeklęte insekty!
Jeśli to jest kolejna przeszkoda, to ja nie wyjdę z tej groty, to ja…
Ale i tym razem poradził sobie z łatwością. Otwór był wystarczająco duży na niego, żadne owady go nie ścigały. Tylko miejsca ukąszeń zrobiły się czerwone, spuchły i pulsowały niepokojąco.
Oko Nocy przyjrzał się swemu nadgarstkowi i stwierdził, że oto pokonał największą przeszkodę. Wyglądało na to, że jad owadów jest bardzo trujący.
W tym momencie uświadomił sobie własną małość i bezradność. Samotność zwaliła się na niego niczym lodowaty, bezlitosny wicher.
14
Shama równo rozdzielał sympatię między swoich faworytów. Znowu zaszedł do Marca. Potrząsał głową, a na jego twarzy malował się podziw pomieszany z rezygnacją.
– Co z was za dziwny naród, wy, mieszkańcy Królestwa Światła – powiedział. – Ileż on dostał różnych rzeczy do pomocy i jakie to wszystko przydatne! Nigdy nie widziałem niczego podobnego!
– Z tego, co mówisz, wnoszę, że Oko Nocy jakoś sobie radzi – rzekł Marco uspokojony.
– I to jeszcze jak! Zresztą akurat teraz jest niewidzialny. W jaki sposób będę mógł mu pomóc?
Marco, który ucieszył się z wizyty, westchnął.
– No właśnie, to jest problem. Przypadkiem wiem jednak, że ziarno, którym się posłużył, już raz było używane, żeby doprowadzić naszych ludzi do Juggernauta, więc niewidzialność naszego wybranego długo nie potrwa. Gdybyś jednak chciał, to mogę ci pomóc go zobaczyć.
– Owszem, dziękuję ci, szlachetny książę. Głupio mi, że się tak na niczym nie znam. A możesz mi wierzyć, że nie jest to uczucie, do którego przywykłem.
Marco uśmiechnął się i położył swoje piękne, ciemne dłonie na oczach Shamy, czarnych z zielonymi płomykami. Trwał tak przez chwilę, a Shama rozkoszował się promieniowaniem płynącym z rąk księcia Czarnych Sal.
– No, dość – rzekł w końcu Marco. – Teraz zobaczysz niewidzialnego.
– Dziękuję ci, drogi przyjacielu! Chyba wolno mi tak się do ciebie zwracać?
– Naturalnie!
– Chciałem ci tylko powiedzieć, że w świecie ziemskim żywiłem wielki szacunek dla twego szanownego ojca. Boga, który tyle musiał wycierpieć z powodu zarozumialstwa ojców Kościoła.
Również i tym razem Marco nie sprostował, nie powiedział, że jego ojciec nie jest bogiem, tylko czarnym aniołem. Zresztą nie tak znowu „tylko”, bo jest również potężnym byłym aniołem jasności.
– Teraz spieszę wesprzeć naszego dzielnego chłopca, wskażę mu drogę światełkiem – oznajmił Shama.
– Serdecznie ci dziękuję za to, że jesteś – powiedział wzruszony Marco. – Dziękuję za wszystko, co robisz dla tego chłopca!
Szczerze mówiąc, wszyscy popełniali błąd, nazywając Oko Nocy chłopcem. Był młodzieńcem, to prawda, ale bardziej już mężczyzną niż chłopcem. Zawsze jednak tak o nim mówiono. Widocznie z przyzwyczajenia.
Marco z wdzięcznością uścisnął dużą rękę Shamy, ale uśmiech, jaki mu posłał, świadczył, że on sam również miał swój udział w dokonaniach Indianina.
– Ależ ty masz lodowate dłonie, książę. I ubranie też ci nie wyschło w tej zimnej grocie. Poczekaj, ja zaraz…
Shama był duchem kamieni, o czym często zapominano. Zgarnął trochę suchej trawy i chrustu, uderzył dłonią w skałę, strzelił snop iskier i zapłonęło ognisko.
Zaraz potem zniknął, a Marco usiadł wygodnie, oparł się o ścianę i rozkoszował ciepłem ognia. Zrzucił buty i ustawił je przy ogniu do suszenia, zdjął też wierzchnie ubranie i powiesił nad paleniskiem.
Powoli sam zaczynał tajać, robiło mu się przyjemnie, brakowało mu tylko towarzystwa Shamy.
Ślady po użądleniach bolały okropnie. Ten przy nadgarstku spuchł paskudnie, na czole swędział do szaleństwa, a noga była ciężka jak kłoda.
Oko Nocy zaczynał się poważnie obawiać o swoje zdrowie.
Tu, gdzie się teraz znajdował, panował okropny upał. Słyszał jakieś słabe, syczące i bulgoczące dźwięki.
I ciemności, nieprzeniknione, czarne jak smoła, nigdzie nawet promyka światła, a dar od Rama, małe słońce w latarce, został już wszak wykorzystany. Własną latarkę zgubił w lesie drapieżników.
Ale przecież nie bez powodu miał na imię Oko Nocy! Otrzymał je dzięki zdolności widzenia w mroku. Tyle tylko że nikt pewnie nie myślał o ciemnościach jako o kompletnie czarnej gęstej ścianie…
Och! Oto w oddali jak maleńka, migotliwa gwiazdka na beznadziejnie czarnym horyzoncie nocnego nieba błysnęło światełko Shamy. Niewyraźne, chwiejne, jakby je wciąż przesłaniały przepływające obłoki.