I nagle Shira została porwana w głąb pasażu. Wsysający wicher unosił jej lekkie, kruche ciało niczym jesienny liść, biedaczka zrozpaczona wzywała pomocy.
Mar bez zastanowienia również dał się ponieść wiatrowi, to jedyne, co mógł zrobić, żeby znaleźć się znowu obok ukochanej. Marco i Oko Nocy stali, trzymając się z całych sił nierównej skały.
– Oni są duchami – powiedział Marco. – Dają sobie radę lepiej niż my w podobnej sytuacji. Spójrz, Mar chwycił Shirę, razem będą silniejsi.
Mar zdołał się złapać skalnego występu w głębi pasażu. Ale przede wszystkim starał się trzymać przy sobie Shirę, w końcu ona też znalazła jakiś punkt oparcia. I oboje powoli, bardzo ostrożnie, zaczęli się zbliżać do Marca i Oka Nocy. Nareszcie Marco mógł wyciągnąć do nich rękę przez sterczącą tu nagą skałę i znowu byli wszyscy razem.
– Przejście tędy wydaje mi się śmiertelnie niebezpieczne! – zawołał Mar. – To chyba gdzieś tutaj bierze początek ten wir, który tak wielu wciągnął do wnętrza Gór Czarnych.
– Możliwe – odparł Marco, ale w jego głosie brzmiało powątpiewanie. – Nie natrafiliśmy na niego nigdy podczas długiej, spiralnej, jak to określaliście, wędrówki w stronę gór. Czy ten wir nie ogranicza się tylko do zewnętrznych okolic Gór Śmierci?
Mar wskazał na złowrogi, wsysający prąd powietrza.
– On w niektórych okolicach schodzi pod ziemię, widzieliśmy, że znika w przerażającej dziurze.
Marco skinął głową.
– Tak. Tak to może być. Ta wsysająca siła może się znajdować pod ziemią. Gdzieś dalej znowu się wyłania na powierzchnię i wciąga dosłownie wszystko, co się pojawi w okolicy. Nie chcę oglądać tej dziury. Chodźcie, znajdziemy inną drogę!
Zrobiło się straszne zamieszanie, bo nagle Shira o mało znowu nie została porwana. Wszyscy rzucili się na pomoc, a kiedy ponownie znalazła się na bezpiecznym gruncie, pospiesznie odeszli od groźnego pasażu; mieli zamiar nieco dalej szukać innej drogi, tym razem z lewej strony.
Zrobili ledwie parę kroków, gdy zobaczyli, że z ziemi wydobywa się para niczym z gorącego źródła.
Nagle uświadomili sobie, jak bardzo są zmęczeni, jak przemarzli i zgłodnieli. Od ostatniego posiłku minęło wiele czasu. Pomyśleli więc to samo: Zatrzymajmy się na chwilę, pozwólmy odpocząć zmęczonym nogom, ogrzejmy skórę, dajmy jeść wygłodniałym ciałom.
W pobliżu oparów było bardzo ładnie, ziemię pokrywał wyjątkowo miękki mech. Cała czwórka usiadła i zabrali się do jedzenia.
Trudno powiedzieć, co się stało, ale nie minęło kilka minut i pogrążyli się w głębokim śnie.
Opary unosiły się wokół nich lekkie i delikatne, przepływały ponad uśpionymi ciałami, pieściły ich twarze, przenikały w skórę, do ust i do nosów.
Wszystko wokół jakby zastygło w oczekiwaniu.
Ludzie spali.
Snem głębokim jak śmierć…
Marco coś słyszał. Gdzieś w oddali dzwonił mały dzwoneczek. Natrętnie, niecierpliwie.
Jakie ciężkie jest jego ciało! Nie był w stanie poruszyć nawet palcem.
A dzwonek dzwonił i dzwonił. Powieki ciążyły jak z ołowiu.
Chciałbym po prostu umrzeć, myślał Marco. Zostawcie mnie w spokoju!
W jego znieczulonym mózgu pojawiła się jednak jakaś myśl i z trudem starała się przedostać do świadomości:
To dzwoni telefon w mojej kieszeni. Trzeba odebrać, zanim przestanie!
Nie mam siły. Nie chcę.
Owszem, chcę, tylko ręka mnie nie słucha. Gdzie ja jestem? Dlaczego ktoś chce ze mną rozmawiać?
Zebrał całą siłę woli i otworzył oczy, równocześnie ręka ujęła aparat. Wykrztusił coś bełkotliwego i usłyszał czyjś szept.
Dzwonił Armas. Jego słowa brzmiały groźnie.
To, co działo się w pobliżu księcia Czarnych Sal, było jednak chyba jeszcze gorsze. W półmroku zobaczył swoich przyjaciół, Oko Nocy, Shirę i Mara, wszyscy leżeli na ziemi jak nieżywi.
To te opary, pomyślał przerażony i nie przerywając rozmowy z Armasem, starał się odciągnąć na bok Shirę. Kopnął Mara, a potem Oko Nocy, mocno, brutalnie, musiał ich przecież za wszelką cenę obudzić.
Shira powoli doszła do siebie i spostrzegła zagrożenie, pomogła Marcowi odciągnąć pozostałych od zdradzieckiego, rozkosznego ciepła.
Niebywale silny Mar ocknął się niemal natychmiast, natomiast wszystko wskazywało na to, że Oko Nocy jest chyba stracony. Był przecież delikatnym człowiekiem. Marco zakończył rozmowę i zajął się reanimacją młodego Indianina.
Udało mu się to po wielu próbach, w końcu wszyscy znaleźli się w bezpiecznej odległości od oparów i trójka przyjaciół chciała wiedzieć, o czym Marco rozmawiał z Armasem.
– Okazuje się, że on dzwonił do mnie wielokrotnie, ale nie odpowiadałem – westchnął Marco. – Zdaje mi się, że spaliśmy bardzo długo tym niezdrowym snem. Przedtem Armas dzwonił z dachu tego pałacu, który widziałeś w dolinie, Mar. Teraz znajduje się w samym sercu zła, w tym okropnym wronim gnieździe, które znamy. Co ten szaleniec ma tam do roboty? Prosiłem go, by mi opowiedział, co widzi, i zrobił to. Nasz Armas jest niebywale bystry. Otóż zamczysko nie jest piękne, jest po prostu przerażające. Mimo wszystko jednak Armas ma dla nas ważne wiadomości.
Marco opowiedział o rurze, wychodzącej z pałacu i ciągnącej się w górę po stromiźnie, a potem dalej przez płaskowyż na tyłach pałacu.
– A woda płynąca rurą jest zła! Armas pokazał nam drogę do źródeł zła – zakończył Marco z płonącym wzrokiem.
– Znakomicie! – ucieszył się Oko Nocy. – Ale spójrzcie na zegarki, moi przyjaciele! Przespaliśmy parę dni i nocy!
– Masz rację! – potwierdził Marco przerażony. – Nie mamy czasu do stracenia! Chodźcie, trzeba jak najszybciej odnaleźć tę rurę, o której mówił Armas.
– Nie jest to najłatwiejsze zadanie, kiedy nie istnieje żadna droga – skrzywił się Oko Nocy. – Tędy przejść nie można. Pasażem także nie.
– Tam nie będziemy już próbować – zapewnił go Marco. – Musimy zawrócić, w końcu przecież chyba znajdziemy jakieś przejście.
Ożywieni wiadomościami od Armasa, ruszyli z powrotem, ale uszli zaledwie kawałek.
– Tam! – oznajmił Marco, wskazując w górę. – Będzie, oczywiście, trudno, będziemy się musieli wspinać bardzo wysoko, ale jeśli przedrzemy się przez ten skalny grzebień, powinniśmy się znaleźć na właściwej drodze.
Szli dalej pośród przerażających skał, pośród szczytów, które zdawały się szarpać powietrze na strzępy, wbijały się w nie niczym szpilki w miękką tkaninę, a były tak wysokie, że sięgały prawie do Królestwa Światła.
Shira trzymała Mara za rękę. Robiło jej się niedobrze na myśl o dawno minionych czasach i o Górze Czterech Wiatrów daleko nad pokrytym lodem Morzem Karskim.
Oko Nocy zwrócił się do niej i zapytał:
– Shira, boję się, że za daleko mi towarzyszycie. Może nam się nie udać, skoro będziecie ze mną?
– Nie, mój drogi, nie obawiaj się – odparła łagodnie Shira. – Chyba pamiętasz, że Irovar i Sarmik, a także Daniel długo mi pomagali. Byli ze mną aż do chwili, kiedy musiałam sama wejść do wnętrza góry.
Uspokoiło to nieco młodego Indianina. Zaczęli się wspinać na niedostępne skały, kaleczyli ręce o wystające kamienie i kłujący mech.
Po chwili Shira znowu zaczęła mówić:
– A próby czekały na nas od samego początku. Na długo przedtem, zanim zaczęły się te, przeznaczone wyłącznie dla mnie. Na początku zaś było nas wielu.
Marco odwrócił się do nich.
– No, oczywiście. My też już mieliśmy do czynienia z przeciwnościami. Niebawem pojawią się z pewnością kolejne, a w końcu nadejdzie to, z czym tylko ty sam będziesz się musiał zmierzyć, Oko Nocy, kochany przyjacielu.