Выбрать главу

Z czymś takim Marco się nie liczył, nie miał też pojęcia, skąd się on bierze. Może z ukrytych w Górach Czarnych rezerw lodu?

Teraz zaczął padać lodowaty deszcz. Najpierw czarny i brudny, później czystszy, a wraz z nim pojaśniało też powietrze. Niewiele, w tych okolicach nigdy nie będzie jasno, wyglądało jednak na to, że większość poruszonej ziemi i wody już opadła w dół. Tak jest, kiedy dotknął głazu, przy którym siedział, stwierdził, że jest on pokryty warstwą lepkiego błota,

Niebezpieczeństwo nadchodziło przede wszystkich od tyłu. Deszcz był taki zimny, że krople padające na skałę zamarzały jak te fantastyczne kaskady, które widział kiedyś w górach w świecie zewnętrznym, bardzo dawno temu.

Potwornie marzły mu plecy. Gdyby uniósł głowę i poświecił sobie kieszonkową latarką, mógłby zobaczyć, że przed nim powstało coś jakby kurtyna z mieniącego się różnymi odcieniami lodu. Zobaczyłby cudowne barwy mieszczące się między czernią i bielą, niebieski, zieleń w różnych odcieniach, brąz przechodzący w jaskrawą żółć… niewiarygodne, jak szybko powstał ten lód, Marco nie pojmował, co się dzieje.

Jeszcze raz podjął próbę wyswobodzenia się, ale kamienie kompletnie blokowały możliwość ruchu, a na dodatek miał tylko jedną rękę wolną i siły też już na wyczerpaniu. Udało mu się wydostać z kieszeni latarkę, telefon jednak był niedostępny. A przy tym dręczył go taki ból, że nie potrafił przesłać nikomu telepatycznej wiadomości.

Był wprawdzie nieśmiertelny, ale ból w nogach odczuwał, i to bardzo silnie! Cierpienie doprowadzało go do utraty przytomności, siedział tak niewygodnie, że całe ciało miał zdrętwiałe.

Straszna myśl krążyła mu po głowie.

Móri. Czarnoksiężnik. On także jest nieśmiertelny. I przeleżał dwieście pięćdziesiąt lat w wielkich bólach, żywcem pogrzebany, z palem wbitym w piersi. Nikt nie przyszedł do jego grobu…

Czy jego czeka podobny los? A jeśli pozostanie tu jeszcze dłużej? Może całą wieczność?

Marco oparł głowę o pokrytą lodem ścianę i z rozpaczą myślał o strasznej przyszłości.

Sam. Sam przez tysiące lat?

25

J2 z trudem opuszczał dolinę.

– Może chociaż duchy moglibyście wysłać? – wybuchnęła Indra, pogrążona w czarnej rozpaczy, że zostawiają oto Marca własnemu losowi. – Niech Mar pójdzie, on wie, gdzie Marco może być!

– Tak, pozwólcie mnie i Cieniowi odszukać Marca – prosił Mar.

Duch Powietrza uniósł ostrzegawczo rękę w górę.

– Nie! Żadne duchy, gdyby to było możliwe, to my już dawno byśmy pomogli szlachetnemu księciu. Tylko ludzie mogą się zbliżyć do czarnej wody i, jeśli dopisze im szczęście, uniknąć jej wpływu. My, duchy, zarówno władcy żywiołów, jak i te, do których zaliczają się Cień, Shira i Mar, należymy do innej sfery. Jesteśmy niezwykle wrażliwe na wpływy tych źródeł, mogą one zmieniać nasze charaktery. To dlatego dzisiejszej nocy szukaliśmy u was schronienia. Bardzo mi przykro, wysoko postawiony Obcy, ale my, duchy, nic nie możemy zrobić.

Siska weszła do dużego pomieszczenia z niepewnym wyrazem twarzy.

– Czy ktoś widział Tsi? Chciałam z nim porozmawiać.

Tsi? Wszyscy spoglądali po sobie. Pojazd podskoczył na jakiejś nierówności.

– Kiedy widziałem go po raz ostatni – oznajmił Freki – wchodził po schodach na wieżę.

Wielu słuchających zadrżało. Między innymi Ram.

On chyba nie…?

Obaj z Dolgiem wybiegli na pokład, skąd startowały gondole.

– Nie – szepnął Ram pobladłymi wargami.

Zrobiło się straszne zamieszanie. Siska płakała.

– Nie zdążyłam mu powiedzieć. A właśnie chciałam to zrobić!

– Czego nie zdążyłaś powiedzieć? – zapytał Faron.

– O dziecku – wyjaśniła Indra. – Bo Siska będzie miała dziecko. Dziecko Tsi.

Wśród zebranych rozległ się szum. Ale to drobne nieszczęście i może zaczekać. Teraz mają większe zmartwienia.

Ram zawołał na cały głos:

– Tsi? Tsi, słyszysz mnie?

W jego telefonie rozległy się trzaski i zaraz potem wszyscy z wielką ulgą wysłuchali odpowiedzi:

– Tak. Tutaj jest bardzo ciemno.

Mówił radośnie i z przejęciem. Tsi nareszcie może się do czegoś przydać! Ale Ram zaciskał zęby.

– Gdzie ty jesteś?

– Nie wiem. Tutaj jest ciemno jak w worku. Widzę tylko zniszczenia. Wszędzie ruiny. O, kolejny wybuch!

– Tsi, natychmiast wracaj!

– Bez Marca nie wrócę!

Ram zaklął cicho. Po czym powiedział do telefonu:

– Tsi, musisz porozmawiać z Marem. On może ci wskazać drogę.

– Bardzo dobrze, bo nic nie widzę i…

W telefonie rozległ się głos Mara, przerywając dalsze wyjaśnienia.

Mar dyrygował Tsi-Tsunggą, który naprawdę błądził, odkąd bowiem opuścili Dolinę Róż, leżał w łóżku, przeważnie nieprzytomny. Dla Mara nie było to łatwe zadanie. Ciemności i zniszczenie też, naturalnie, robiły swoje, a Tsi w ogóle nie znał dawnego krajobrazu, poza tym nieustannie dochodziło do kolejnych wybuchów, co jeszcze bardziej utrudniało sprawę.

Tak czy inaczej głównym punktem była zniszczona góra. Stamtąd Tsi mógł poprowadzić gondolę we właściwym kierunku.

Opady nie były już teraz takie gwałtowne. Oczywiście elf donosił o kamieniach i innym paskudztwie, które „celowało w niego”, ale on zawsze unikał trafienia. Uskakiwał w bok, w końcu był uważany za najlepszego kierowcę gondoli, czy nie?

Owszem, Mar musiał to przyznać, zresztą nie mógł inaczej, sytuacja była naprawdę groźna.

– Znalazłem zasypane źródło – donosił Tsi. – To znaczy myślę, że wiem, gdzie był Marco. – Bulgocze tu coś, w górę lecą jakieś okropieństwa. Hej, widzę prawdziwą fontannę!

– Nie jedź tam! – zawołał Mar przerażony. – Pomyśl, którędy Marco mógł uciekać, żeby się dostać na J2, i podążaj tą samą drogą.

– Aj, aj, kapitanie! – usłyszeli beztroski głos Tsi. – A niech to licho, cisnęli jakiś nawóz do mojej pięknej gondoli. Czy mogę to wyrzucić?

– Gołymi rękami nie!

– To wykopię paskudztwo.

– Nie! – wrzasnął Mar. – Nie dotykaj tego!

Głos Tsi brzmiał równie spokojnie jak przedtem.

– Dotknąłem tego kluczem francuskim.

– No to wyrzuć z pokładu!

– Zrobione. Mar, lecę teraz możliwą drogą Marca. Ale tu strasznie zimno!

– Zimno? Myślałbym raczej, że gorąco.

– Nie, nagle zacząłem strasznie marznąć. Och, udało mi się uniknąć jakiejś wielkiej bryły z nieba.

Tai zaczął kaszleć.

– Tfu! Ile tu kurzu!

– Tsi, bądź ostrożny!

– Mar! W tym czarnym nawozie widzę ślady Marca!

– A gdzie jesteś?

– Przy skale, która zamyka drogę.

Shira i Mar kiwali głowami. Wiedzieli, gdzie to. Musieli tam wypełnić trzy idiotyczne zadania, żeby iść dalej.

– Przelecę nad nią i zobaczę, co jest po tamtej stronie.

– Tak zrób.

Przez chwilę panowała cisza. Potem znowu odezwał się głos Tsi.

– Po tamtej stronie żadnych śladów.

– Jesteś pewien? Przyjrzyj się dobrze.

– Nie, teraz jestem zajęty. Ja myślę, że… ja przerwę na chwilę, Mar.

– Tsi! Tsi? Nie, no, wyłączył się, nie słyszy mnie.

Ram potrząsał telefonem i wzywał Tsi. Dzwonił wielokrotnie, ale chłopak najwyraźniej nie reagował na sygnały.

– Czy możemy to uznać za dobry znak? – zastanawiał się Ram, patrząc na swoich towarzyszy.

Nikt nie odpowiadał. Siska szlochała cicho. Na dworze znowu rozległ się łoskot.

Tsi-Tsungga przecierał oczy. Wiedział, że jest brudny i mokry od deszczu, trudno było cokolwiek rozróżniać w tych ciemnościach, mimo że miał reflektor w gondoli, a w dodatku zrobiło się strasznie zimno. Uświadomił sobie nagle, że to nie deszcz pada, ale brudny śnieg. Lodowato zimny śnieg, który lepi się do twarzy. Włosy kleiły się do czoła i wciąż musiał je odgarniać, ale poddać się?