Wciąż nadjeżdżały nowe platformy, maszerowały orkiestry i chłopcy omal nie zapomnieli o swej misji w bibliotece. Wtem Pete dostrzegł kogoś w tłumie widzów.
– Bob – szepnął nagląco.
Bob spojrzał we wskazanym kierunku. Zobaczył wysokiego mężczyznę ze szramą na twarzy i przepaską na oku. Nie interesował się zupełnie paradą. Przeszedł ulicą i zniknął w tłumie.
– Chodźmy – powiedział Bob i ruszyli w tę samą stronę.
Zobaczyli go znowu na rogu ulicy. Szedł szybko, parę metrów przed nimi. Od czasu do czasu zwalniał i jakby wypatrywał czegoś przed sobą.
– Myślę, że on kogoś śledzi – powiedział Bob.
– Kto to może być? Widzisz kogoś przed nim? – spytał Pete.
– Nie, ty jesteś wyższy.
Pete wyciągnął się, jak mógł najwyżej, ale nie był w stanie zobaczyć nikogo ani niczego, co stanowiłoby obiekt zainteresowania mężczyzny z blizną. Spostrzegł natomiast coś innego.
– Wchodzi do budynku! – zawołał.
– To biblioteka! – wykrzyknął Bob.
Pobiegli ku podwójnym, wysokim drzwiom biblioteki, za którymi właśnie znikł mężczyzna. Stanęli w holu, rozglądając się uważnie. Przy odbywającej się Fieście, biblioteka była niemal opustoszała, ale wysokiego człowieka nie mogli nigdzie dostrzec.
Główna sala była duża, mieściła liczne półki wypełnione książkami. Wiodły z niej przejścia do innych pomieszczeń. Chłopcy szybko przesunęli się między regałami, zajrzeli do sąsiednich sal, nadal bez rezultatu. Stwierdzili w końcu, że biblioteka ma drugie wyjście, prowadzące na boczną ulicę.
– Zgubiliśmy go – powiedział Pete z zawodem w głosie.
– Powinniśmy się byli rozdzielić. Gdyby jeden z nas poszedł do drugiego wejścia, facet nie zniknąłby nam. Jupiter wiedziałby, że biblioteki mają zawsze więcej niż jedno wejście – Bob był wściekły na siebie, że nie pomyślał o tak oczywistym fakcie.
– Trudno, stało się – Pete wzruszył ramionami. – Jak już tu jesteśmy, weźmy się do zebrania tych wiadomości, które chciał mieć Jupe.
Zaczerpnęli informacji u miłego bibliotekarza, który skierował ich do niewielkiej salki zawierającej książki historyczne. Właśnie podchodzili do kontuaru, gdy ciężka dłoń spoczęła na ramieniu Pete'a.
– Proszę, proszę, nasi młodzi detektywi!
Za nimi stał profesor Walsh, patrząc na nich przenikliwie zza grubych szkieł okularów.
– Szukacie, chłopcy, czegoś? – zapytał.
– Tak, proszę pana – odparł Bob. – Chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o Jęczącej Dolinie.
– Dobrze, bardzo dobrze – profesor pokiwał głową. – Sam jestem tym zainteresowany. Nie miałem jednak wiele szczęścia. Zdaje się, że nie mają tu nic, poza wątpliwymi legendami. Czy byliście na Fieście?
– O tak! – wykrzyknął Pete entuzjastycznie. – Ale konie! A co za wspaniali jeźdźcy!
– To piękne obchody. Myślę, że pójdę popatrzeć trochę na paradę, skoro już tu mi się nie powiodło. Jak wrócicie na ranczo, chłopcy?
– Mamy rowery – odpowiedział Bob.
– Dobrze, do zobaczenia więc – profesor zwrócił się powoli ku wyjściu. Bob zawahał się, po czym zapytał:
– Czy będąc tu, nie widział pan przypadkiem wysokiego mężczyzny z przepaską na oku?
– Masz na myśli tego samego człowieka, którego widzieliście zeszłego wieczoru?
– Tak, proszę pana.
– Tu, w mieście? – profesor zdawał się być zamyślony. – Nie, nie widziałem go.
Po wyjściu profesora Bob i Pete zabrali się do pracy. Znaleźli trzy książki, w których były wzmianki o Jęczącej Dolinie, ale żadna z nich nie mówiła nic nowego ponad to, co już wiedzieli. Wtem Bob natknął się przypadkowo na książkę o pożółkłych, pomarszczonych kartkach, która stanowiła kompletną historię Doliny aż po rok 1941. Stała na niewłaściwej półce i zapewne dlatego nie znalazł jej profesor Walsh.
Pożyczyli książkę na kartę pani Dalton i opuścili bibliotekę. Na dworze było wciąż gorąco i słonecznie. Parada właśnie się kończyła. Z centrum wylewał się tłum ludzi, wielu w kostiumach. Chłopcy przymocowali pakunki do bagażników rowerów i ruszyli w powrotną drogę. Wkrótce wspinali się po długim stoku ku przełęczy San Mateo. Jechali, jak długo było to możliwe, po czym zsiedli z rowerów i szli dalej piechotą.
Zatrzymali się dla odpoczynku. Stojąc na poboczu szosy, patrzyli na Channel Islands, zamglone w oddaleniu.
– Chciałbym kiedyś pojechać na te wyspy – powiedział Pete.
– Na niektórych z nich hoduje się bydło i oczywiście są kowboje – odrzekł Bob.
W pobliżu wysp przesuwały się smukłe, szare kadłuby okrętów marynarki wojennej. Od strony Santa Carla nadjeżdżał samochód, ale zapatrzeni w ocean chłopcy nie zwrócili na niego uwagi. Dopiero ogłuszający ryk jadącego z maksymalną szybkością auta, zmusił ich do odwrócenia się. Stanęli twarzą w twarz ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Samochód pędził poboczem szosy prosto na nich.
– Uważaj, Bob! – krzyknął Pete.
Obaj uskoczyli w ostatniej chwili. Samochód minął ich z łoskotem, znów wjechał na szosę i pomknął dalej.
Ale desperacki skok zaniósł ich poza skraj drogi. Nogi ześlizgiwały się im po stromym stoku. Nie było pod ręką nic, czego mogliby się uchwycić. Obsuwali się coraz niżej i niżej w głąb przepaści.
ROZDZIAŁ 10. Jupiter wyjawia swój plan
Pete zsuwał się w dół stromego stoku, ostre kamienie i krzaki rozdzierały mu ubranie. Czepiał się zarośli, starając się zahamować spadanie. Wiedział, że zbocze kończy się zupełnie pionowo. Ale rośliny były zbyt słabo ukorzenione by go zatrzymać. Był zaledwie o metr od miejsca, gdzie spadek załamywał się w pionową ścianę, gdy wyrżnął o gruby pień karłowatego drzewa.
– Uff! – sapnął, a jego ramiona instynktownie oplotły pień. Przez moment leżał bez ruchu, obejmując kurczowo drzewo i dysząc ciężko. Wtem uświadomił sobie, że jest sam.
– Bob! – krzyknął.
Nie było odpowiedzi.
– Bob!! – wrzeszczał rozpaczliwie.
Coś poruszyło się na lewo od niego. Między gęstymi krzewami ukazała się twarz Boba.
– Jestem cały… zdaje się – Bob mówił słabym głosem. – Leżę na czymś w rodzaju występu skalnego. Tylko… nie mogę poruszyć nogą.
– Staraj się choć troszkę.
Pete czekał obserwując lekkie poruszenia w zaroślach, gdzie leżał Bob. Wreszcie dobiegł go głos przyjaciela, nieco silniejszy:
– Myślę, że nie jest tak źle. Mogę nią ruszyć. Była skręcona pode mną. Boli, ale nie za bardzo.
– Sądzisz, że będziesz mógł się wczołgać z powrotem na górę?
– Nie wiem, Pete. Jest okropnie stromo.
– I jak się pośliźniemy… – Pete nie musiał kończyć zdania.
– Myślę, że lepiej będzie, jak spróbujemy wołać o pomoc – powiedział Bob.
– Głośno! – zgodził się Pete.
Otworzył szeroko usta, ale z jego gardła wydobył się tylko słaby jęk. Właśnie w chwili, gdy chciał wrzasnąć, jak mógł najgłośniej, dostrzegł wysoko, nad krawędzią drogi, zwróconą ku nim twarz. Pociągłą twarz z poszarpaną blizną i z przepaską na oku!
Przez długich dziesięć sekund chłopcy i mężczyzna ze szramą wpatrywali się w siebie. Potem twarz znikła nagle, z drogi dał się słyszeć tupot stóp, warkot silnika i pisk opon, samochód odjeżdżał szybko.
Odgłos motoru zamierał powoli, gdy chłopcy usłyszeli, że nadjeżdża inny pojazd.
– Wrzeszcz! – krzyknął Pete.
Obaj krzyczeli, ile sił w płucach, “na pomoc!”, a echo niosło ich wołanie przez góry. Na drodze nad nimi zgrzytnęły hamulce, zachrzęścił żwir i dwie miłe twarze ukazały się nad krawędzią drogi.