– I to człowieka znajdującego się w opałach! – dodał Bob. – Chodźcie!
Krzyk dobiegał spod góry wznoszącej się między doliną, a oceanem – Diabelskiej Góry, zawdzięczającej swą nazwę postrzępionemu na kształt rogów szczytowi.
Chłopcy pędzili przez dolinę. W poprzek stoku Diabelskiej Góry leżało usypisko głazów i kamieni, które najwidoczniej świeżo się stoczyły. Pył wciąż unosił się w powietrzu.
– Pomocy! – głos wołającego był słaby i drżący.
Pete ukląkł przy leżącym na ziemi siwowłosym mężczyźnie. Jego nogi, skręcone pod dziwnym kątem, były przywalone kamieniami, a twarz wykrzywiona bólem.
– Proszę leżeć spokojnie – powiedział Pete. – Zaraz pana stąd wydobędziemy.
Wstał i zwrócił się do Jupitera:
– Myślę, że ma złamane nogi. Chodźmy lepiej szybko po pomoc.
– Idźcie, chłopcy, na Ranczo Krzywe Y – odezwał się leżący przez zaciśnięte z bólu zęby. – Ja tam pracuję. Powiedzcie panu Daltonowi, żeby przysłał tu ludzi.
Chłopcy popatrzyli po sobie. Kolejny wypadek przydarzył się któremuś z pracowników pana Daltona! Nie ma końca kłopotom w Jęczącej Dolinie!
Pete spędzał wakacje u państwa Daltonów, nowych właścicieli Rancza Krzywe Y.
Jess Dalton był doskonałym jeźdźcem i długie lata utrzymywał się dzięki swoim umiejętnościom. Uczestniczył w licznych rodeach, a także pracował w filmie, występując w wielu westernach. W studio filmowym poznał pana Crenshawa, ojca Pete'a. Kiedy przyszedł czas na zaprzestanie wyczynów jeździeckich, Jess za wszystkie swe oszczędności kupił podupadłe ranczo. Zaczął właśnie odremontowywać zrujnowane zabudowania, gdy pojawiły się problemy.
Jęcząca Dolina zawdzięczała tę dziwną nazwę starej indiańskiej legendzie oraz pewnym tragicznym wydarzeniom, jakie zaszły w niej jeszcze w czasach panowania hiszpańskiego. Podobno kiedyś, przed laty, wydawała z siebie dziwne zawodzące jęki. Potem jednak zamilkła, a teraz po pięćdziesięciu latach zaczęła jęczeć na nowo. Jakby nie dość było tego, by odstraszyć od rancza pracowników, zaczęły się zdarzać wypadki.
Pierwsze zajście miało miejsce pewnego wieczoru, kiedy dwaj pracownicy jechali konno przez dolinę. W cichym zmierzchu rozbrzmiał nagle ów zawodzący jęk i spłoszone konie zrzuciły jeźdźców. Jeden z nich złamał rękę, drugi został mocno poturbowany. Opowiadali, że w dolinie straszy i lepiej się trzymać od niej z daleka. Krótko po tym, stado koni wpadło w panikę w środku nocy, bez widocznej przyczyny. Następnie jeden z pracowników przysięgał, że idąc wieczorem przez dolinę, zobaczył olbrzymi kształt wynurzający się z Jaskini El Diablo. Zaraz potem dwu pracowników znikło bez wyjaśnienia i mimo że szeryf stwierdził stanowczo, że odnalazł ich w pobliskiej Santa Carla, mało kto dał temu wiarę.
Przeszukanie jaskini nie przyniosło żadnych wyjaśnień. Szeryf zaniechał dochodzenia – nie mógł wszak ścigać duchów i walczyć z legendami.
Wtedy to Pete przybył na ranczo i zastał państwa Daltonów bardzo przygnębionych. Pracy było dużo, a rąk do pracy wciąż ubywało. Byli przekonani, że istnieje jakaś prosta przyczyna wszystkich zajść, lecz jak dotąd nie mogli jej znaleźć.
Zorientowawszy się w sytuacji, Pete nie zwlekał. Czym prędzej zawiadomił Jupitera i Boba. Była to, jak sądził, sprawa do rozwiązania dla Trzech Detektywów. Rodziny obu chłopców chętnie zgodziły się na ich wyjazd na ranczo, a państwo Daltonowie radzi byli ich gościć.
Krzywe Y położone było niespełna dwadzieścia kilometrów od nowoczesnego ośrodka wypoczynkowego Santa Carla i niecałe dwieście kilometrów na północ od Rocky Beach. Teren rancza rozciągał się aż po wybrzeże oceanu, a okolice obfitowały we wzgórza i góry, głębokie doliny i kaniony. Wzdłuż wybrzeża Pacyfiku roiło się od małych, odizolowanych zatoczek. Było to wymarzone miejsce na wakacje. Można było robić ciekawe wycieczki, pływać, łowić ryby, jeździć konno.
Chłopcy jednak ani nie jeździli konno, ani nie pływali, ani nie łowili ryb. Pochłonięci byli całkowicie rozwikływaniem tajemnicy Jęczącej Doliny. Przeprowadzali właśnie wstępne rozpoznanie, gdy kolejny nieszczęśliwy wypadek sprowadził ich do podnóża Diabelskiej Góry.
– Nic, tylko nieszczęście przynosi ta dolina – mamrotał ranny. – Nigdy nie powinienem tu przychodzić. Ten jęk, wszystko przez ten jęk…
– Nie, nie sądzę – powiedział Jupiter poważnie. – Myślę, że to wstrząs po wystrzałach obluzował kamienie i spowodował lawinę. Zbocze tej góry jest wyschnięte i bardzo strome.
– To ten jęk! – upierał się mężczyzna.
– Chodźmy lepiej po pomoc – powiedział Pete – sami nie damy rady zdjąć z niego tej sterty kamieni.
W tym momencie dobiegło ich rżenie koni i dostrzegli trzech mężczyzn jadących ku nim przez dolinę. Jeden z nich prowadził konia luzem. Na przedzie jechał sam pan Dalton.
– Co się stało? – zapytał zsiadając z konia.
Był to wysoki, suchy mężczyzna, w jaskrawoczerwonej koszuli, wyblakłych dżinsach i kowbojskich butach z wytłaczanej skóry, na podwyższonym obcasie. Głęboka troska malowała się na jego szczupłej, opalonej twarzy.
Chłopcy wyjaśnili, jak znaleźli rannego.
– Jak się czujesz, Cardigo? – zapytał pan Dalton przyklękając przy leżącym.
– Nogi mi połamało – wystękał Cardigo. – Wynoszę się stąd, mam dość tej przeklętej doliny.
– Myślę, że wystrzały spowodowały obsunięcie się kamieni – odezwał się Jupiter.
– Oczywiście – przytaknął pan Dalton. – Wytrzymaj jeszcze chwilę, Cardigo. Uwolnimy cię migiem spod tych kamieni.
Zajęło im to istotnie kilka minut, po czym dwaj pomocnicy pana Daltona ruszyli po ciężarówkę. Gdy podjechała na miejsce wypadku, unieśli ostrożnie Cardiga i ułożyli na platformie. Ciężarówka odjechała do szpitala w Santa Carla, a chłopcy powrócili do swych rowerów.
Panowały już zupełne ciemności, gdy Jupiter, Bob i Pete ustawiali rowery za ogrodzeniem otaczającym zabudowania rancza. Było tam pięć budynków: obszerna chata dla pracowników, duża i mniejsza stajnia, pawilon w którym mieściła się kuchnia, i główny dom – stary, piętrowy budynek, o drewnianej konstrukcji wypełnionej cegłą, otoczony szerokim gankiem. Cały dom był porośnięty pnączami o jasnoczerwonych i szkarłatnych kwiatach. Ogrodzenie dla koni otaczało budynki rancza.
Na małym placu w pobliżu kuchni zgromadziła się grupa mężczyzn. Rozmawiali ściszonymi głosami, zapewne o wypadku. Ich twarze pełne były strachu i złości.
Chłopcy zamierzali właśnie wejść do domu, gdy dobiegi ich czyjś ochrypły głos.
– Gdzieście to byli, chłopcy?
Z ciemności wyłoniła się niewielka, sztywna sylwetka i po chwili rozpoznali ostrą, wysmaganą wiatrem twarz Luka Hardina, rządcy pana Daltona.
– To ranczo jest bardzo duże, można się łatwo zgubić – powiedział.
– Przywykliśmy do otwartych przestrzeni i gór, proszę pana – odparł Jupiter. – Nie ma potrzeby martwić się o nas.
Rządca podszedł do nich.
– Słyszałem, co was tu sprowadza. Ciekawi was Jęcząca Dolina, hę? To nie jest dobre miejsce dla dzieci. Trzymajcie się od niego z daleka, słyszycie?!
Nim zdążyli zaprotestować, otworzyły się drzwi i z domu wybiegła mała, energiczna kobieta, o siwych włosach i mocno opalonej twarzy.
– Nonsens, Luke! – zawołała gniewnie. – Chłopcy nie są dziećmi i zdają się mieć więcej rozsądku od ciebie.
– Jęcząca Dolina to nie jest dobre miejsce – powtórzył Hardin uparcie.
– Dorosły mężczyzna, a boi się jaskini! – wykrzyknęła pani Dalton.
– Ja się nie boję – powiedział wolno Hardin. – Nie boję się też spojrzeć prawdzie w oczy. Mieszkam w tej okolicy przez całe życie. Jeszcze jako chłopiec nasłuchałem się historii o Jęczącej Dolinie. Nigdy w nie nie wierzyłem, ale teraz nie jestem już taki pewny…