– Gorączka złota – powiedział cicho Jupiter – a raczej w tym wypadku, diamentów. Czytałem, że poszukiwacze popadają w rodzaj opętania, kiedy myślą, że natrafili na drogocenną żyłę. Mogą być niebezpieczni, gdy coś lub ktoś chce im przeszkodzić lub ich powstrzymać.
– Mój Boże – westchnął Pete.
Stary Ben kopał teraz w stercie kamieni obluzowanych kilofem. Nabierał kamienie na szuflę i rzucał je na ukośnie ustawione sito. Co pewien czas pochylał się i podnosił coś z pyłu. Oglądał podniesiony przedmiot, śmiał się jak szalony i wkładał go do skórzanego woreczka, leżącego koło latarni.
– Czy to są diamenty? – zapytał Pete szeptem.
– Przypuszczam – odpowiedział cicho Jupiter.
Ben był tak zaabsorbowany swoim zajęciem, że prawdopodobnie nie zwróciłby uwagi, nawet gdyby rozmawiali głośno. Woleli jednak nie ryzykować.
– Znalazł więc kopalnię diamentów – powiedział Pete.
Jupiter zmarszczył czoło w zamyśleniu.
– Na to wygląda, Pete, tylko…
– Cóż to może być innego? Nadział się na żyłę diamentów i wie, że znajduje się ona na terenie Rancza Krzywe Y. Gdyby się ktoś o tym dowiedział, musiałby się co najmniej dzielić z Daltonami, no nie? Prawdopodobnie prawnie wszystko należy do Daltonów. Kopie więc po nocach i odstrasza wszystkich od jaskini.
Jupiter skinął powoli głową.
– Słusznie. To by wyjaśniło wszystko z wyjątkiem…
– Dlaczego jaskinia jęczy i dlaczego przestaje, kiedy ktoś do niej wchodzi? – wtrącił Pete.
– Nie to miałem na myśli – odparł Jupiter. – Ale wydaje mi się, że mogę wyjaśnić, dlaczego jęki ustają. Widzisz, szeryf i pan Dalton na pewno znaleźli ten szyb. Nie znaleźli tylko miejsca, w którym pracuje Ben.
Pete otworzył usta, by zadać pytanie, i właśnie rozległo się głośne dzwonienie.
– Stary Ben rzucił szuflę i z zadziwiającą szybkością pobiegł do małej skrzynki stojącej koło latarni. Dotknął w niej czegoś i dzwonek zamilkł. Podniósł latarnię i woreczek skórzany i skierował się wprost do dziury w ścianie, za którą przykucnęli Pete i Jupiter.
– Szybko, Pete! – szepnął Jupiter nagląco.
Chłopcy wycofali się za stertę kamieni. Zaledwie zdołali się za nią ukryć, Ben wszedł do szybu. Odłożył na bok latarnię i woreczek i ujął leżącą tu długą stalową sztabę, której chłopcy przedtem nie zauważyli.
W tym momencie rozległo się:
– Aaaaa-uuu-uu!
Tym razem jęk urwał się szybciej. Stary Ben, posługując się sztabą jak dźwignią, wtoczył do otworu w ścianie wielki okrągły głaz. Nie było teraz śladu po otworze.
– Już wiem, co miałeś na myśli – szepnął Pete. – Nikt by się nie domyślił, że w tej ścianie jest dziura.
Okrągły głaz wpasował się idealnie w wyłom, jakby zawsze tam tkwił.
– Zablokowanie otworu natychmiast zatrzymuje jęk – szepnął Jupiter. – Dzwonek musi być sygnałem od osoby obserwującej z wierzchołka góry. Pewnie ktoś wszedł do jaskini.
– Może Bob bał się o nas i poszedł po pomoc – szepnął Pete z nadzieją.
Stary Ben dreptał tam i z powrotem po szybie, mrucząc coś do siebie.
Nawet nie spojrzał w stronę sterty kamieni, za którą ukryli się chłopcy. Nagle zgasił latarnię. Przez moment panowała zupełna cisza, po czym znów dało się słyszeć stąpanie i pomruki. Siedzieli przykucnięci w kryjówce, czekając w napięciu.
Pete starał się uporządkować w myślach fakty, które zaszły tego wieczoru. Wciąż jeszcze chciał zadać Jupiterowi kilka pytań, ale większość faktów dotyczących tajemnicy Jęczącej Doliny stała się oczywista. Ben Jackson kopał po kryjomu w jaskini. Ktoś na górze stał na czatach. Jękliwy dźwięk był wywołany wiatrem przedostającym się przez otwór wiodący do ukrytej groty poszukiwacza. Kiedy ktoś wchodził do jaskini, pilnujący na szczycie góry człowiek dawał znać dzwonkiem i wtedy Ben zamykał otwór. Jęk ustawał i nie było śladu po tym, co go wywoływało.
Pete czuł się całkiem zadowolony z własnego rozumowania. Odpowiedział sam na wszystkie pytania. Tylko – czy na wszystkie? Kim był, na przykład, człowiek przebrany za El Diablo? Jaki ma on związek z całą sprawą? Może te same pytania zadawał sobie Jupe, kiedy mówił, że coś jest nie wyjaśnione?
– Pete – szept Jupitera wyrwał go z zamyślenia – ktoś idzie.
Dźwięk głosu przyjaciela, tuż koło ucha, tak zaskoczył Pete'a, że stracił równowagę. Uchwycił się wielkiego głazu przed nimi i jakiś kamień stoczył się na ziemię. Czy Ben usłyszał hałas? Pete wstrzymał oddech. W chwilę później zobaczyli zbliżające się rozkołysane światło.
– Waldo? – głos starego Bena zabrzmiał gdzieś bardzo blisko ich kryjówki.
– Aha – dobiegło zza kołyszącego się światła. – Jakichś dwóch wchodzi do jaskini, Ben. Lepiej zwiewajmy stąd.
Rozbłysło światło latarni Bena i chłopcy zobaczyli szczupłą sylwetkę Turnera. Skulili się, jak mogli najniżej. Dwaj starzy ludzie stali teraz bardzo blisko.
– Jesteś pewien, że weszli do środka? – spytał Ben.
– Zupełnie. Niebezpiecznie dużo ludzi szwenda się po tej jaskini od dwu dni – odparł Waldo.
– Psiakrew! – zaklął Ben. – Potrzebujemy jeszcze paru dni i skończone. Trudno, nie ma co się teraz narażać. Zabierajmy się stąd.
– Tak, chodźmy – przytaknął Waldo.
Było oczywiste, że to Waldo Turner stał na straży na szczycie Diabelskiej Góry. Dał umówiony sygnał i przyszedł jakimś sekretnym tunelem. Chłopcy obserwowali dwu poszukiwaczy, kiedy wytaczali głaz z otworu w ścianie, przeszli przezeń szybko i zasunęli lewarem kamień na miejsce. Cisza zaległa w czarnym jak smoła szybie.
– Dokąd oni poszli? – szepnął Pete.
– Może z tej groty za ścianą jest wyjście na zewnątrz. Musi być. W przeciwnym razie nie wiałby ten wiatr wywołujący jęk. Prawdopodobnie dochodzi do tej groty jeden ze starych szybów kopalnianych, które zostały zablokowane. Ben i Waldo musieli go ponownie otworzyć.
– Jak to się stało, że szeryf i pan Dalton go nie znaleźli? – spytał Pete.
– Pewnie jest zamaskowany – powiedział Jupiter. – Musi być jeszcze jedno wejście wysoko na górze. Inaczej Waldo nie dostałby się tu tak szybko. Pewnie jest spora liczba takich ukrytych wejść. Myślę jednak, że czas najwyższy iść po pomoc.
– Chodźmy! – wykrzyknął Pete entuzjastycznie.
Zapalili latarki i przeszli szybko przez długi szyb. Idąc po własnych śladach niebawem dotarli do wielkiej groty, w której byli poprzedniego wieczoru.
Kiedy zmierzali pospiesznie w stronę tunelu wiodącego na zewnątrz, dwie postacie wyskoczyły nagle z mroku. Silne ręce uchwyciły Pete'a za ramię.
– Mam cię! – usłyszał ochrypły głos.
Obejrzał się i skierował latarkę na napastnika. Serce mu stanęło, gdy zobaczył pociągłą twarz z blizną i przesłoniętym klapką okiem.
– Uciekaj, Jupe! – wydusił ze ściśniętego gardła.
Jupiter stał oślepiony światłem latarki drugiego człowieka.
ROZDZIAŁ 16. Opowieść o diamentach
– Stój spokojnie – powiedział mężczyzna z przepaską na oku. – Coś sobie zrobisz, jak tak będziesz biegał po ciemku.
Jupiter zebrał się na odwagę.
– Wątpię, czy dba pan o to, żeby mi się nic nie stało. Radzę nas puścić. Mamy tu przyjaciół.
Nieznajomy roześmiał się.
– Dzielny z ciebie chłopak. Dlaczego nie podejdziesz bliżej, żebyśmy mogli porozmawiać.
– Nie rób tego, Jupe! – wrzasnął Pete.
Wtem spoza snopu światła drugiej latarki rozległ się znajomy głos: