– To mi wygląda na jakiś głupi kawał – stwierdził Bob, krzywiąc usta. – A jak nie, to ktoś chce nam dać do zrozumienia, że nie jesteśmy mile widziani w okolicach tej jaskini.
Twarz Jupitera przybrała doskonale znaną obu chłopcom, stanowczą minę.
– Do tej pory nie znaleźliśmy nic, co by mogło mieć jakiś związek z tym tajemniczym smokiem. Proponuję, żebyśmy skoczyli tam dziś wieczorem, aby rozejrzeć się jeszcze raz.
– Przegłosujmy to – rzucił prędko Pete. – Ja głosuję za tym, żebyśmy na razie zostawili tę sprawę. Kto jest za, niech powie “tak”!
– Tak! Tak! Tak! – powtórzył trzykrotnie Czarnobrody, tresowany szpak, którego klatka wisiała nad biurkiem w Kwaterze Głównej.
– Spokój tam! – krzyknął Pete. – Nie jesteś pełnoprawnym członkiem tego klubu. Ciesz się, że możesz tu mieszkać!
– Umarli nie opowiadają bajek! – zaskrzeczał Czarnobrody, a potem zaśmiał się przeraźliwie.
Bob spojrzał na Jupitera.
– Może usłyszałeś właśnie to skrzeczenie Czarnobrodego.
Jupiter zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie, Bob. Wypowiedział to ktoś, kto sprawiał wrażenie, że ma jakieś kłopoty z oddychaniem i mówieniem. Jeżeli chciał świadomie podrobić głos umierającego człowieka, albo nawet ducha, to całkowicie mu się to udało. Brzmiało to naprawdę przerażająco, prawda, Pete?
Pete wzruszył ramionami.
– Nie bardziej niż inne rzeczy, które przydarzyły się nam do tej pory. Jeżeli jeszcze nie osiwiałem – dodał odrzucając do tyłu włosy – prawdopodobnie stanie się to już jutro.
Jupiter roześmiał się szczerząc zęby.
– Co ty, Pete, przecież nie miałeś większego cykora niż my dwaj. Udajesz tylko.
– Zakładasz się?
W odpowiedzi Jupiter podniósł słuchawkę telefonu.
– Idę o zakład, że kiedy Worthington podjedzie po nas swoim rolls-roycem, będziesz chciał z nami jechać!
W niecałą godzinę potem Pete wyglądał przez szybę sunącego gładko, luksusowo wyposażonego, starego samochodu. Cała trójka z prawie niesłyszalnym mruczeniem silnika zmierzała autostradą Zachodniego Wybrzeża ku przedmieściom Seaside. Za kierownicą siedział pan Worthington, wysoki, uprzejmy Anglik, prowadzący po mistrzowsku eleganckie auto.
– Wiesz co, Jupe, czasami myślę, że lepiej by było, gdybyś nie wygrał konkursu, który dał nam prawo używania tego samochodu – powiedział Pete z odcieniem żalu w głosie. – Kiedy sobie przypomnę wszystkie kłopoty, w jakie to nas wpędziło…
– Oraz z których nas wyciągnęło – poprawił go Bob. – A kiedy upłynęło trzydzieści dni korzystania z niego, do czego mieliśmy prawo, nie byłeś, jak sobie przypominam, specjalnie tym uszczęśliwiony.
Angielski chłopiec, któremu pomogli w tym krytycznym momencie, załatwił wszystkie finansowe sprawy, umożliwiając im dalsze korzystanie z auta. Trzej Detektywi mieli więc prawie nieograniczony dostęp do rolls-royce'a i prawo do korzystania z usług jego kierowcy, pana Worthingtona.
Pete zagłębił się w skórzanym oparciu i uśmiechnął się.
– Muszę przyznać, że to jest rzeczywiście lepsze od telepania się naszym pickupem, nie mówiąc już o zasuwaniu na autobutach.
Jupiter powiedział wcześniej kierowcy, gdzie trzeba zjechać z autostrady na wąską drogę, prowadzącą do Seaside wzdłuż wysokiej, nadmorskiej skarpy. Teraz pochylił się i położył rękę na ramieniu pana Worthingtona.
– Możemy tu wysiąść – powiedział. – Niech pan zaczeka na nas.
– Doskonale, szefie – odpowiedział kierowca.
Ogromny rolls-royce, oświetlający sobie drogę wielkimi, staroświeckimi lampami, zatrzymał się łagodnie na poboczu drogi.
Chłopcy wyskoczyli z samochodu. Jupiter sięgnął po leżący z tyłu sprzęt.
– Teraz mamy przynajmniej latarki, kamerę i magnetofon – powiedział. – Jesteśmy przygotowani na różne ewentualności. Jak będzie trzeba, sfilmujemy i nagramy na taśmę tego smoka. Bob, masz tu magnetofon. Nagrasz na nim wszystkie podejrzane dźwięki, łącznie z jękami tego ducha, który się dławi przy mówieniu i oddychaniu.
Pete wziął do ręki jedną z trzech potężnych latarek. Jupe założył mu na drugie ramię zwój cienkiej linki.
– Po co ta lina? – spytał Pete.
– Lepiej mieć to pod ręką – odparł Jupiter. – Trzydzieści metrów cienkiego nylonu. Powinien nas utrzymać, gdyby się okazało, że pozostałe schody też nie nadają się do użytku i trzeba pokonać urwisko o własnych siłach.
Po krótkim marszu wzdłuż ciemnej i cichej drogi Jupiter skręcił ku schodkom, wybranym przez niego wcześniej do zejścia na dół. Cała trójka zatrzymała się na krawędzi skarpy. Plaża wyglądała na opustoszałą. Przez cienką powłokę chmur przeświecało blade światło wschodzącego księżyca. Co pewien czas cichy szmer oceanu wdzierającego się z łagodnym pluskiem na piaszczysty brzeg przerywany był rykiem załamujących się fal przypływu, wznoszących się groźnie w oddaleniu.
Pete nerwowo oblizał wargi i uchwycił poręcz schodów. Przez chwilę wsłuchiwał się nieruchomo w nocne odgłosy. Jupiter i Bob także nastawili uszu.
Oprócz szumu przybrzeżnych fal i bicia własnych serc nie usłyszeli nic więcej.
– No to powodzenia, chłopaki – szepnął Pete pełnym wewnętrznego napięcia głosem.
Już przy pierwszym kroku w dół wydało się im, że ocean szumi trochę głośniej i groźniej, tak jakby chciał uprzedzić ich o tym, co ich czeka tej nocy!
Rozdział 11. Przerażająca noc
Schody spowite były nocnym mrokiem. Twarze chłopców owiewał chłodny, słony wietrzyk. Piętrzące się nad ich głowami skały rzucały długie, ponure cienie na osrebrzony księżycową poświatą piasek plaży.
Tym razem żaden ze stopni nie załamał się pod ich ciężarem, toteż z większą pewnością siebie przebyli ostatnią parę schodków i z westchnieniem ulgi zeskoczyli na piasek.
Jupiter spojrzał w górę. Tylko w kilku oknach domów, stojących na skarpie, paliły się światła.
Zaczęli człapać z trudem po wilgotnym piachu i wkrótce minęli wiekowe schody, które tak ich zawiodły parę godzin temu.
Uważnie nasłuchując i rozglądając się dookoła, zbliżyli się do wejścia do jaskini. Ani w środku, ani w najbliższej okolicy nie dostrzegli żadnych podejrzanych cieni.
Jupiter znowu spojrzał w górę. Urwiste skały wystawały w tym miejscu, uniemożliwiając obserwację terenu położonego poza krawędzią skarpy. Spochmurniał czując instynktownie, że okoliczność ta ma duże znaczenie, choć sam nie wiedział, jakie. W końcu kiwnął głową.
– Nic podejrzanego.
Szybko przemknęli do wnętrza. Jupiter znowu zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Zachowywał się tak, jakby cała trójka brała udział w jakimś wypadzie drużyny komandosów. Pete poczuł się lekko tym zaintrygowany.
– Dlaczego jesteś taki czujny? – szepnął do Jupitera. – Przecież to nie miało być aż tak niebezpieczne.
– Nieostrożność nie popłaca – odszepnął mu Jupe.
Pete zapalił latarkę i zaczął omiatać strumieniem światła ściany jaskini. A potem oświetlił jej dno.
– Widzieliście, chłopaki? – zapytał podnieconym głosem. – Ta jaskinia kończy się już tutaj, zaraz za studnią. Jak ci nurkowie z niej wyszli?
Jupiter zrobił wolno parę kroków i zapalił swoją latarkę.
– Jaskinia jest mniejsza, niż myślałem – powiedział w zamyśleniu. – Rzeczywiście, Pete, trafiłeś w dziesiątkę. Jaką drogą oni się stąd ulotnili? I gdzie zniknęli potem?
Chłopcy obeszli całą jaskinię, badając dokładnie jej ściany.