Jupe opuścił jednak pokrywę włazu i zszedł z powrotem na dół.
– Nie możemy stąd wyjść – powiedział do Boba, który wpatrywał się w niego z rozdziawioną gębą, zaskoczony takim obrotem sprawy.
– Czemuż to? – spytał Bob.
– Zobaczyłem właśnie jakieś cienie poruszające się na tle ściany tunelu. Ktoś tu idzie.
– Och, tylko nie to! – wykrzyknął Bob. – Jesteśmy w pułapce! Gdzie się tu ukryjemy?
Jupe zrobił parę kroków wąskim korytarzykiem ciągnącym się prawie przez całą długość smoka. A potem otworzył małe drzwiczki od schowka, dopiero co opróżnionego z czworonożnych więźniów.
Pete roztarł ręce zesztywniałe od chłodu. Przed chwilą uporał się z ustawieniem projektora. Aby zapobiec zamknięciu się obrotowej kamiennej płyty, zaklinował ją znalezionym na ziemi skalnym odpryskiem. Szpula z przewiniętym filmem gotowa była do odtworzenia, i Pete przykucnął tuż koło aparatu, z niecierpliwością oczekując umówionego sygnału. Wystarczało przekręcić gałkę wyłącznika, aby film ukazał się na wielkim, szarym ekranie.
Jeszcze raz upewnił się, że obiektyw nakierowany jest pod właściwym kątem, a potem znowu zamarł w pełnym napięcia oczekiwaniu.
Nagle usłyszał za sobą jakieś szmery. Obejrzał się z niepokojem, czując, że dostaje gęsiej skórki.
Nastawił uszu. Szmer powtórzył się.
Ktoś musiał wejść do pierwszej, niedużej jaskini z wylotem na plażę. Pete wyraźnie słyszał dochodzące stamtąd szuranie. Po krótkiej przerwie kroki ozwały się znowu.
Jego uszu doszedł odgłos odgarniania piasku. A potem zobaczył coś, co przyprawiło go o prawdziwy dreszcz strachu. Szeroka deska zakrywająca wejście do małej pieczary poruszyła się.
Pete zagryzł wargi. Ze złością i żalem chwycił ojcowski projektor i odciągnął go na bok, a potem, nie podnosząc się z kolan, zaczął zastanawiać się gorączkowo, co robić. Mógł jeszcze przecisnąć się przez wąski otwór do wielkiej groty, odblokować kamienną płytę, aby wróciła na swoje miejsce, i dołączyć do kolegów.
Zdawał sobie jednak sprawę, że ich los zależy od tego, czy on wytrzyma na swoim posterunku. Jupe zostawił mu wyraźne instrukcje.
Wielka deska poruszyła się znowu, a potem odchyliła na bok. Pete wcisnął się w najciemniejszy kąt pieczary, opierając się plecami o skalną ścianę. Wpatrzony w ukryte pod oszalowaniem wejście, czekał na ukazanie się nieznajomego intruza.
Zaczął rozpaczliwie obmacywać ręką dno pieczary w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby posłużyć mu do obrony. Przypomniał sobie, że ma przecież latarkę, i mocno ścisnął ją w dłoni. Mrok panujący w pieczarze mógł się okazać niewystarczającą ochroną.
Jakieś mocne ręce odstawiły szeroką deskę, a na jej miejscu pojawiła się barczysta postać, wyraźnie rysująca się na tle sączącej się z zewnątrz bladej poświaty. Była tak potężna, że aby przecisnąć się przez wąskie otwarcie, musiała ustawić się bokiem.
Pete wziął głęboki oddech.
Rozpoznał charakterystyczną sylwetkę wiecznie rozdrażnionego pana Cartera, dzierżącego w ręku nieodłączną strzelbę.
Pieczara była nisko sklepiona, toteż pan Carter, wchodząc do niej, musiał się schylić. Zgięty wpół, zrobił krok do przodu. A potem zaczął nasłuchiwać.
Także Pete usłyszał dochodzące z oddali, dziwne zawodzenie. Poczuł, że serce skacze mu do gardła.
– Aaaaaaaaaa… oooooo… oo!
Przykleił się do ściany, jeszcze mocniej zacisnął dłoń na swej jedynej broni i uniósł się powoli na wyprostowanych nogach.
Jego uszu doszedł jakiś nowy odgłos, przypominający stłumiony tupot bosych stóp. Towarzyszyło temu jakby łapczywe łapanie powietrza do płuc. Tajemnicze odgłosy zaczęły się przybliżać. Usłyszał tupanie jeszcze jednej pary stóp, a potem następnych. I znowu pojawiło się takie samo płaczliwe zawodzenie.
– Aaaaaaaaa… ooooo… oo!
Przeleciało mu przez głowę, że to biegną jego dwaj przyjaciele. I że coś ich goni.
Ścisnęło go w gardle. Nie mógł zamknąć teraz otworu prowadzącego do wielkiej groty. Odciąłby im jedyną drogę ucieczki. Odebrałby im szansę uratowania się.
Ale czy mała pieczara była bezpiecznym schronieniem? Z tym wiecznie wściekłym panem Carterem czającym się w mroku ze strzelbą w garści o parę kroków od niego?
Nagle coś się zakotłowało i w wąskim otworze błysnęły dwa żółte ślepia.
Coś z cichym jękiem wskoczyło do pieczary. A potem mignął jeszcze jeden ciemny kształt, wydający chrapliwe pomruki. I następny, a potem znowu, i znowu.
Przyklejony do ściany Pete z osłupieniem wpatrywał się w tajemniczą kotłowaninę.
Był przygotowany na to, że zobaczy smoka. A tymczasem u jego stóp kłębiła się sfora dzikich, włochatych zwierząt.
Pan Carter chrząknął niespokojnie, czując, że coś plącze mu się koło nóg. Zachwiał się i upadł. Pete nerwowo przełknął ślinę. Kiedy dzikie stado atakuje leżącego człowieka, przeleciało mu przez głowę, nie ma on żadnych szans na uratowanie się.
Desperackim ruchem uniósł zaciśniętą w dłoni latarkę…
Rozdział 18. W pułapce!
Bob i Jupiter skulili się w ciasnym schowku i zaczęli nasłuchiwać.
– Trzeba było sprawdzić i oczyścić spory kawał torów – odezwał się tonem skargi jakiś męski głos. – Tak, jakbyśmy nie mieli dość roboty z tym drążeniem. Ale wreszcie wszystko jest gotowe.
– Warto było się pomęczyć, Harry – odpowiedział mu inny męski głos. – Puszczamy to w ruch.
– Tak, jasne – powiedział pierwszy mężczyzna. – Ale wiesz co, Jack, on jest trochę niepewny. Myślisz, że możemy na nim polegać?
Jego partner roześmiał się.
– On jest jeden, brachu. A nas jest dwóch. Poza tym łódka jest nasza. Może to on raczej powinien zacząć się martwić, czy może nam zaufać!
Pokrywa luku uniosła się i obaj mężczyźni zeszli po drabince na dół. Bob i Jupe, siedzący z uszami przyklejonymi do cienkich drzwi, usłyszeli, że jeden z nich poszedł do przedniej części smoka.
Silnik obrócił się i zaskoczył. Poczuli nagłe szarpnięcie i lekki wstrząs. A potem zorientowali się, że suną gładko po szynach.
Bob dotknął w ciemności kolana kolegi.
– Mają podobne głosy do tych dwóch nurków. Czy jedziemy w kierunku oceanu?
– Nie przypuszczam – odparł cicho Jupe. – Ten smok nie jest wystarczająco obciążony, żeby zanurzyć się pod wodą.
– Aha! – odetchnął z ulgą Bob. – Mamy szczęście!
Smok parł do przodu, kołysząc się leciutko.
– Jedziemy w kierunku lądu – szepnął Jupe. – W głąb tunelu.
– Wiem – powiedział Bob. – Ale po co? Co oni zamierzają tam robić?
Jupiter wzruszył ramionami.
– Sam chciałbym wiedzieć. Ale co by to nie było, sprawa wygląda poważnie.
Smok zatrzymał się nagle i obaj chłopcy siłą bezwładności wyrżnęli w cienką ściankę.
Mężczyzna, który pełnił funkcję maszynisty, wrócił do swego partnera.
– W porządku, Harry – zabrzmiał całkiem blisko jego chrapliwy głos. – Czas rozpocząć załadunek. Pilnuj się dobrze!
– Lepiej, żeby nie próbował z nami żadnych sztuczek – burknął tamten. – W przeciwnym razie wypróbuję na jego łbie jedną z tych sztabek.
– Tak, jasne – odparł pierwszy. – No cóż, jest tu pewne ryzyko. Ale warto je ponieść dla miliona dolców!
Jupe i Bob wytrzeszczyli oczy w ciemnym i ciasnym pomieszczeniu. Milion dolców? Zaczęli się zastanawiać, czy się nie przesłyszeli.
Dwaj faceci odeszli w kierunku włazu. Pokrywa otworzyła się i po chwili opadła z powrotem na miejsce.
Jupe poklepał Boba po ramieniu.