Выбрать главу

Pan Allen pokręcił głową.

– Nie. Przynajmniej do tej pory. Pomyślałem, że lepiej będzie nie mówić im o tym, co widziałem.

– Czy wszyscy pana sąsiedzi mają psy?

Pan Allen uśmiechnął się.

– Nie, nie wszyscy. Nie ma psa pan Carter, który mieszka po drugiej stronie ulicy. Ani mój najbliższy sąsiad po prawej stronie, pan Artur Shelby. Wielu sąsiadów nie znam zresztą osobiście. Prowadzę spokojny żywot w towarzystwie moich książek i obrazów. No i psa.

Jupiter podniósł się.

– To powinno na razie wystarczyć. Obiecuję, że będę pana informował o wszystkich postępach, jakie uda się nam osiągnąć.

Pan Allen uścisnął chłopcom ręce i odprowadził ich do wyjścia, rozpływając się w podziękowaniach. Chłopcy skierowali się do drewnianej furtki, którą Jupiter zamknął za sobą.

Widząc, że Jupiter stara się umieścić haczyk we właściwym położeniu, Pete roześmiał się.

– Jupe, boisz się, że ten smok może się tu zakraść?

– Bardzo wątpię, Pete, aby zamknięta furtka, a nawet drzwi mogły powstrzymać smoka – odparł Jupiter.

Drugi Detektyw żachnął się nerwowo.

– Nie podoba mi się sposób, w jaki to powiedziałeś – oświadczył, a potem rozejrzał się po ulicy i spojrzał na zegarek. – Gdzie jest Hans?

– O wiele za wcześnie na niego – powiedział Jupiter. – Mamy jeszcze mnóstwo czasu.

– Czasu na co? – spytał Bob widząc, że Jupiter przechodzi na drugą stronę ulicy.

– Na pogadanie z panem Carterem – odparł Pierwszy. – A po nim, także z panem Shelbym. Nie chciałbyś dowiedzieć się czegoś o ludziach, którzy żyją na takim odludziu i nie potrzebują psów, żeby strzegły ich domów?

– Nie, bynajmniej – skrzywił się Pete. – Ale na dobrą sprawę, zaczynam się zastanawiać, dlaczego sam nie kupiłem dotąd psa, dla ochrony własnej? Na tyle dużego, aby nie bał się smoków!

Jupiter roześmiał się, jego dwaj przyjaciele również. Przeszli na drugą stronę wąskiej ulicy. Posiadłość pana Cartera była dobrze utrzymana, a dom świeżo pomalowany.

– Zauważcie – odezwał się Jupiter, kiedy chłopcy znaleźli się koło niego na chodniku – że żywopłoty przycięte są bardzo dokładnie, trawa równiutko skoszona. Także drzewka mają poobcinane niepotrzebne gałązki i pędy, a i na kwietnikach znać rękę gospodarza. Pan Carter musi być bardzo systematycznym człowiekiem.

Jupiter nacisnął dzwonek. Prawie natychmiast drzwi otworzyły się i ukazał się w nich postawny mężczyzna, z groźnym błyskiem w oczach.

– Słucham? Czego sobie życzycie, chłopcy? – zapytał głośno.

– Proszę nam wybaczyć to najście – powiedział grzecznie Jupiter – ale właśnie przed chwilą byliśmy u pana Allena, po drugiej stronie ulicy. Jak pan może słyszał, zaginął jego pies, Korsarz. Zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie zna pan jakichś szczegółów, dotyczących tej sprawy.

Mężczyzna zmrużył oczy i uniósł, a potem opuścił krzaczaste brwi. Następnie skrzywił usta w pogardliwym uśmieszku.

– Więc Allenowi zaginął pies? Tak jak i innym właścicielom w tej okolicy? Hę? No to chwała Bogu, że tak się stało. Mam nadzieję, że się nie odnajdą. Nienawidzę psów!

Rzekłszy to, pan Carter rzucił im wściekłe spojrzenie, w którym pojawiały się obłąkańcze niemal błyski. Zacisnął pięści, tak że przez chwilę chłopcy obawiali się ataku z jego strony.

Jupiter starał się zachować niezmącony wyraz twarzy i spokój w głosie.

– Nie wątpię, sir, że ma pan poważne powody, aby nie lubić zwierząt – powiedział. – Ale gdyby zechciał pan powiedzieć nam, co one takiego robią…

– Co one robią? – powtórzył sarkastycznie pan Carter. – To, co robiły zawsze. Szczekają i wyją do księżyca przez całą noc. Tratują grządki z kwiatami. Rozdrapują trawniki. Wywracają pojemniki na śmieci, zanieczyszczają chodnik. Czy to wam wystarczy?

– Przykro mi, doprawdy – powiedział współczującym tonem Jupiter.

– Jesteśmy tu całkiem nowi. Próbujemy tylko odnaleźć psa pana Allena. Jeśli to on coś u pana nabroił, pan Allen z pewnością wyrówna wszystkie szkody. On bardzo tęskni za swoim psem, i jestem pewien, że zrobiłby wszystko…

– Zrobiłby wszystko, jesteś tego pewien? – spytał pan Carter. – W takim razie ja także. Poczekajcie no sekundę! – wykrzyknął groźnie i znikł w głębi domu.

Ledwo chłopcy zdążyli wymienić zdziwione spojrzenia, drzwi otworzyły się znowu i pan Carter pojawił się w progu.

W rękach dzierżył ogromną dubeltówkę.

– Oto co zrobię – rzucił wściekle. – Nafaszeruję go śrutem! I to podwójną porcją! Z tej strzelby strzela się największymi ładunkami, jakie tylko istnieją. Niech no tylko zobaczę na mojej posesji psa Allena, albo którąkolwiek z tych diabelskich bestii, źle się to dla nich skończy!

Wypowiedziawszy tę groźbę, pan Carter potrząsnął srogo strzelbą.

Rozdział 3. Próba strachu

Rozzłoszczony nie na żarty mężczyzna naprężył palec na spuście.

– Jestem doskonałym strzelcem i nigdy nie chybiam – oświadczył.

– Macie jeszcze jakieś pytania?

Jupiter potrząsnął przecząco głową, starając się, aby na jego twarzy nie odmalowało się podenerwowanie spowodowane bliskością wylotu lufy pana Cartera, oddalonego jakieś trzydzieści centymetrów od niego.

– Nie, proszę pana – powiedział. – Bardzo przepraszamy za zakłócenie panu spokoju. Do widzenia. Życzę miłego dnia. Mężczyzna zacisnął wargi.

– Będę mógł powiedzieć, że miałem dobry dzień dopiero wtedy, gdy zobaczę, że żaden z tych cholernych kundli nie włóczy się koło mojego domu. A teraz wynocha!

Wyrzucanym gwałtownie słowom towarzyszyły groźne dźgnięcia wielką strzelbą. Chłopcy zaczęli się powoli wycofywać.

– Odwrócić się! – warknął na pożegnanie. – Nie chodzić mi tu po moich trawnikach!

Jupiter popatrzył na kolegów i wzruszył ramionami. Czując drżenie serc, chłopcy odwrócili się plecami do rozdrażnionego mężczyzny ze strzelbą w rękach i poszli dalej po wąskim chodniku.

– Nie puszczajcie się biegiem, idźcie powoli – szepnął Jupiter.

Bob i Pete kiwnęli głowami, zastanawiając się, kiedy rozlegnie się strzał. Ze wszystkich sił starali się nie wpaść w panikę.

Nagle wszyscy trzej podskoczyli, słysząc za plecami głośny huk.

– W porządku, chłopaki – powiedział Jupiter. – Pan Carter tylko zatrzasnął za sobą frontowe drzwi.

Chłopcy obejrzeli się za siebie i stwierdziwszy, że Jupiter się nie myli, rzucili się biegiem.

Zatrzymali się dopiero na środku ulicy. Jeszcze raz popatrzyli za siebie. Nikt ich nie gonił. Wejściowe drzwi domu pana Cartera były zamknięte.

– O rany – mruknął Bob. – Niewiele brakowało!

– Dubeltówka jak armata, do tego z podwójną porcją grubego śrutu – stwierdził Pete, kładąc rękę na czole, jakby dla sprawdzenia, czy nie jest za bardzo spocone. – Jeszcze chwila i całe to paskudztwo mogło podziurawić nas jak sito!

– Nie tak prędko – powiedział Jupe. – Przez cały czas strzelba była zabezpieczona przed strzałem.

Bob i Pete wytrzeszczyli na niego oczy.

– Zauważyłeś to od razu? – zapytał Pete z wyrzutem. – Nic dziwnego, że zachowywałeś się tak spokojnie.

– Nie sądzę, aby pan Carter choć przez chwilę miał zamiar do nas strzelać – wyjaśnił Jupiter. – Wyładował tylko swoją złość. Przypadkowo doprowadziłem go do białej gorączki, poruszając temat, który go tak irytuje. Chodzi o psy.

– Zdaje się, że tego faceta doprowadzają do białej gorączki także inne stworzenia. Ludzie!

Jupiter w zamyśleniu zagryzł wargi.

– Gdybyśmy mieli się jeszcze z nim spotkać, będziemy musieli zachować większą ostrożność.