Za wszelką cenę starałem się uspokoić. Zaprowadziłem Myrinę, ku jej zadowoleniu, na górę do Świątyni, na dziedziniec pogan i do krużganków, gdzie w najlepsze szedł handel i wymiana pieniędzy, choć był wczesny poranek. Chodziliśmy trzymając się za ręce. Potem poszliśmy do wschodniej części Świątyni, aby obejrzeć wielką bramę z korynckiej miedzi, którą Żydzi uważają za jeden z cudów świata. Ale w pobliże murów dolatywał smród ścieków kanalizacyjnych od doliny Cedronu; kiedy tu chodziłem po święcie Paschy i po zimowych deszczach, wcale się go nie czuło. Zawróciliśmy i udaliśmy się w stronę domu Arystenosa.
Właśnie zdążyliśmy dojść do forum, kiedy niespodziewanie usłyszeliśmy jakby potężne uderzenie wichru. Szum był tak silny, że wiele osób odwróciło się i patrzyło w stronę górnego miasta. Na niebie nie było widać nawet chmurki, mimo to wiele osób pokazywało palcami i twierdziło, że widzieli błyskawicę uderzającą w górne miasto. Grzmotu nie było słychać. To niezwykłe uderzenie wichru było czymś tak zagadkowym, że natychmiast przyszedł mi na myśl dom, w którym kiedyś gościłem. Złapałem Myrinę za rękę i pobiegliśmy w tamtym kierunku. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mnóstwo ludzi biegnie w tamtą stronę; dziwny odgłos roznosił się nad miastem.
Tłum był tak duży, że w bramie starego muru powstał zator. Rozgorączkowani ludzie przepychali się i przewracali, aby szybciej dostać się za bramę. W wielu językach słychać było pytanie: „Co tam się stało?" Niektórzy krzyczeli, że dom się zawalił w górnej części miasta, inni zaś – że to trzęsienie ziemi.
Ale duży dom stał nienaruszony. Jego kamienne mury wciąż wznosiły się ku niebu, kryjąc w swym wnętrzu tajemnicę. Setki ludzi zebrało się wokół domu i ciągle przybywali nowi, powiększając tłok. Brama była otwarta. Ujrzałem, że uczniowie Jezusa Nazarejskiego wychodzą z domu na chwiejnych nogach, z błyszczącymi oczyma i czerwonymi twarzami, jakby byli pijani albo w ekstazie. Wchodzili w tłum, który rozstępował się przed nimi, i przemawiali z wielką pasją. Wszyscy słyszeli, że mówią różnymi językami, do każdego zwracając się w jego własnym języku. Najbliżej stojący uciszali pozostałych i przez jakiś czas z samej ciekawości ludzie stali zupełnie cicho – przed domem słychać było jedynie wielojęzyczne głosy uczniów Jezusa.
Jeden z nich, którego imienia nie znałem, pojawił się przed nami, w jego pełnej napięcia twarzy malowało się nadludzkie uniesienie, a nad głową unosił się wąski język ognia. Patrzył prosto na mnie i w natchnieniu mówił po łacinie, ale mnie nie widział. Jego wzrok był skierowany wprost na Królestwo, nie na ten świat. Przemawiał czystą łaciną i tak szybko, że nie nadążałem za tokiem jego myśli. Potem odwrócił się do Myriny i przeszedł na grecki, wciąż wołając głośno i tak szybko, jakby słowa same wypływały mu gwałtownie z ust i same się mieszały; dlatego też nie można ich było zrozumieć. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób ten nieokrzesany, gruboskóry wieśniak spieczony słońcem potrafi mówić tak szybko i bez wysiłku zarówno po łacinie, jak i po grecku!
Ale on już ruszył dalej, a jego moc zmiotła nas z drogi, jakbyśmy byli liśćmi na wietrze. Ta moc usuwała przed nim ludzi, robiąc mu miejsce, aż znowu zatrzymał się i mówił językiem, którego nigdy nie słyszałem. Tak samo postępowali i inni apostołowie; tłum jakby się wokół nich kręcił, kiedy przechodzili. Elamici i Medowie, Arabowie i Kreteńczycy i z innych krajów przybyli nabożni Żydzi zdumieni wznosili ręce i pytali innych, jak to się dzieje, że ci niewykształceni Galilejczycy mogą przemawiać do każdego w jego własnym języku. Zrozumieli, że natchnieni mężowie głoszą im wielkie dzieło Boga, ale trudno ich było zrozumieć, tak nieprawdopodobnie szybko mówili.
– Oni nie mówią sami z siebie – powiedziałem Myrinie – to Duch przez nich mówi.
Zebrały się już tysiące ludzi, ci, którzy przyszli na końcu, zażarcie dyskutowali i rozpytywali, co to wszystko może oznaczać. Znaleźli się też szydercy, którzy żarty sobie stroili i twierdzili, że Galilejczycy już od świtu popijają i teraz brzuchy mają pełne słodkiego wina. Ale i szydercy musieli ustępować apostołom i nie byli w stanie wyjaśnić, jaka to siła zmiata ich sprzed nich.
Moc apostołów sypiących kaskadą słów w obcych językach nie ustawała, ale mnie zrobiło się słabo, ziemia zakołysała mi się pod nogami i musiałem się schwycić Myriny, aby nie upaść. Ona zaś zobaczyła, że jestem bardzo blady i czoło zlane mam potem, więc szybko wprowadziła mnie w cień domu, a potem przez bramę i podwórze aż na taras. Nikt nam w tym nie przeszkadzał, chociaż na podwórku znajdowała się gromada kobiet i zdumionej służby, która wyglądała przez bramę na zewnątrz. Myrina kazała mi się położyć na ziemi w cieniu drzewa i wzięła moją głowę na kolana. Byłem tak wstrząśnięty, że straciłem przytomność, a kiedy się przecknąłem, nie wiedziałem, gdzie jestem i jak długo byłem nieprzytomny. Ciało miałem rześkie, a w sercu spokój, jakbym się uwolnił od wszystkich trosk. Nie podnosząc głowy z kolan Myriny otworzyłem oczy i ujrzałem w pobliżu grupkę kobiet. Wśród nich poznałem Marię, siostrę Łazarza, Marię Magdalenę i Marię, matkę Jezusa. Z ich twarzy biła tak olśniewająca jasność, że w pierwszej chwili wziąłem je nie za istoty ziemskie, lecz za anioły wcielone w ludzką postać.
Zwróciłem wzrok ku bramie, usłyszałem potężny szum głosów i ujrzałem, jak Szymon Piotr zbiera wokół siebie apostołów i przemawia twardo i nieustraszenie, bez krzty fanatyzmu. Używając własnej gwary galilejskiej, powoływał się na proroków z wielką pewnością siebie. Opowiadał o Jezusie Nazarejskim i o jego zmartwychwstaniu, o uzyskaniu od jego Ojca obietnicy Ducha Świętego i o tym, jak Duch Święty w nich wstąpił, co naród może zaświadczyć, bo widział na własne oczy i na własne uszy słyszał. Piotr wszem wobec głosił, że jest Żydem i że mówi do Żydów. Rozczarowany przestałem go słuchać i skierowałem pytający wzrok w stronę świętych niewiast. Maria Magdalena dostrzegła to, wstała z ziemi, podeszła i przywitała się, wołając mnie po imieniu, jakby chciała pokazać wszystkim, że przynajmniej ona mnie nie odtrąca. Słabym głosem spytałem, co się stało. Usiadła obok na ziemi, ujęła mą rękę i opowiadała:
– Zebrali się razem w górnej sali, jak w wiele innych dni, jedenastu uczniów i Maciej, którego dobrali do swej grupy na dwunastego. Nagle usłyszeli szum z nieba, jakby wicher, który wypełnił całe pomieszczenie. Zobaczyli języki ognia, które rozdzielały się i padały na ich głowy. Duch Święty wypełnił ich i zaczęli mówić obcymi językami, jak sam słyszałeś.
– Czy to właśnie obiecał im Jezus Nazar ej ski i na spełnienie tej obietnicy czekali?
– Nie wiem – potrząsnęła głową. – Słyszysz Piotra, który przed narodem głośno i jawnie ogłasza Jezusa Chrystusem, a pozostali apostołowie stoją dokoła. Skąd by ta odwaga i moc przyszła do nich, jak nie za sprawą Ducha?
– Ale on wciąż mówi tylko do ludu Izraela – skarżyłem się jak dziecko, któremu odebrano podarunek. Jakby na potwierdzenie tych słów Piotr zawołał właśnie:
– Wiedz przeto, rodzie Izraela, że Bóg uczynił Panem i Chrystusem tego Jezusa, którego ukrzyżowaliście!
– Teraz ludzie się rzucą i ukamienują ich! – zawołałem, unosząc się na łokciach, bo zląkłem się o niego, zapomniawszy o własnym bezpieczeństwie. Ale nic podobnego się nie stało. Przeciwnie, tłum zastygł w bezruchu, jakby oskarżenie Piotra trafiło w samo sedno. Po chwili usłyszałem zatrwożone głosy ludzi, pytających: