– Jestem szczery i nie życzę nikomu źle – zapewniłem. – Chcę tylko znać prawdę o pewnej sprawie, ale nie sądzę, abyś coś o tym wiedziała.
– Nie lekceważ kobiecej wiedzy. Mądrość niewiasty może w królestwie więcej znaczyć niż mądrość mężczyzny, choćby była najbardziej wzgardzoną kobietą Izraela. Intuicja powiada mi, że te dni są dniami oczekiwania. Nastąpi czas, w którym siostra spotka siostrę nie gardząc nią, a brat spotka brata i nie będzie go oskarżał. Dlatego moje myśli są jaśniejsze niż dawniej, chociaż jestem kobietą upadłą.
W jej głosie była taka radość oczekiwania, że musiałem uwierzyć, iż ma jakieś wiadomości.
– Słuchałem dzisiaj wieczorem nauczyciela Izraela, lecz on nie był pewny siebie, raczej słabo wierzył i jego nauka ostudziła moje myśli. Czyżbyś ty, Mario z Beeret, nauczała lepiej?
Kiedy to powiedziałem, pomyślałem, że może ta Maria nie jest wcale taką złą kobietą, za jaką siebie przedstawia. Może rzeczywiście ktoś ją wysłał, żeby mnie wypróbować, ktoś, kto wiedział, że po drodze do nowego mieszkania muszę przejść przez tę właśnie bramę.
– Jaką mi dasz nadzieję? – spytałem.
– Czy znasz Bramę Wodną? – odpowiedziała pytaniem.
– Nie znam, ale na pewno łatwo ją znajdę, jeśli będzie trzeba.
– Wyjdziesz przez nią do doliny Cedronu i na drogę do Jerycha. Być może jest to droga, której szukasz. A jeśli ta nie okaże się właściwa, to któregoś dnia, kiedy urośnie ci już broda, wróć do Bramy Wodnej i rozglądaj się dokoła. Być może ujrzysz mężczyznę wracającego od źródła, który będzie niósł dzban wody. Idź za nim. Może on odpowie na twoje pytanie. Jeżeli nie odpowie, nic na to nie poradzę.
– Noszenie wody nie należy do mężczyzn – rzekłem podejrzliwie. – Zarówno w Jeruzalem, jak i gdzie indziej wodę noszą kobiety.
– Po tym właśnie go rozpoznasz – zapewniła Maria z Beeret.
– Ale jeśli ci nie odpowie, nie nalegaj, tylko wróć innego dnia i próbuj od nowa. Innej rady nie mogę ci udzielić.
– Jeśli twoja rada okaże się skuteczna, czego pragnę, będę znów twoim dłużnikiem, Mario.
– Przeciwnie – odparła żywo. – To ja spłacam swój dług, gdy mogę wskazać komuś drogę. Jeśli uznasz swój dług i będzie ci ciążył, daj pieniądze ubogim, a o mnie zapomnij. Nie szukaj mnie przy tej niszy w murze, bo nigdy tu już nie wrócę.
Rozstaliśmy się i nie miałem najmniejszego pojęcia, jak wygląda, nie mógłbym więc jej rozpoznać w świetle dziennym. Poznałbym natomiast jej radosny głos, gdybym go jeszcze kiedyś usłyszał. Wróciłem do mego pokoju. Długo rozmyślałem o ostatnich wydarzeniach i zaczęło mnie gniewać żydowskie zamiłowanie do tajemniczości. Nikodem na pewno wiedział więcej, niż powiedział. Ogarnęło mnie wrażenie, iż jestem poddany czyjejś kontroli i że ktoś – może uczniowie zmartwychwstałego króla, a może żydowskie przyjaciółki Klaudii Prokuli – chcą czegoś ode mnie. Albo sądzą, że wiem o czymś, czego oni dokładnie nie wiedzą, ale nie chcą tego przede mną ujawnić, bo jestem cudzoziemcem. Choć i to prawda, że mają istotne powody do wystrzegania się obcych, ponieważ ich nauczyciela wyklęto, skazano i ukrzyżowano. Dręczyła mnie też myśl o ogrodniku, którego spotkałem przy grobie. Powiedział, że mnie zna. Więc i ja powinienem go znać, a tak nie jest. Postanowiłem jednak nie wracać do tego ogrodu; pewien jestem, że już więcej go tam nie spotkam.
LIST PIĄTY
Opowiem Ci o wyprawie do Betanii.
Broda nieźle mi podrosła. Kiedy włożyłem na siebie prostą tunikę i przybrudzony płaszcz podróżny, przypominałem raczej rabusia niż cywilizowanego Rzymianina. Od mojego syryjskiego gospodarza dostałem na drogę chleb, soloną rybę i kwaśne wino i przez miasto udałem się do Bramy Wodnej. Po ominięciu sadzawki Siloe zszedłem do doliny Cedronu i trzymałem się drogi przy nabrzeżu wysychającego potoku. Po lewej stronie wznosił się na górze mur miasta, a po prawej w zboczu góry znajdowało się wiele grobowców. Stok porośnięty był skarłowaciałymi ze starości drzewkami oliwnymi; minąłem wysoką górę, na której stokach rósł cienisty ciemnozielony gaj.
Powietrze było świeże i ciepłe, a niebo bezchmurne. Naprzeciw szły objuczone drewnem i węglem drzewnym osły i chłopi dźwigający kosze. Maszerowałem w wesołym nastroju, czułem się jeszcze młody i silny, otwarty na świat i chłonny. Wysiłek fizyczny dobrze mi zrobił i rozproszył ponure myśli. Doszedłem do wniosku, że żyję w czasach, kiedy świat jest pełen zaskakujących oczekiwań i nikt nie wie, co się wydarzy. Ja, cudzoziemiec, mogę być równie blisko rozwiązania zagadki jak ci, którzy tu żyją stale. Ziemia przestała być tą samą ziemią i niebo jest inne niż dotychczas; wszystko wydawało mi się prostsze.
Betanię ujrzałem z daleka. Świątecznie wybielone wapnem ściany niskich domów wyzierały zza cienia drzew. Kiedy podszedłem bliżej, dostrzegłem mężczyznę, okrytego opończą ziemistej barwy. Siedział bez ruchu w cieniu drzewa figowego. Zobaczyłem go niespodziewanie, aż wzdrygnąłem się i zatrzymałem.
– Pokój tobie – zawołałem. – Czy ta wieś nazywa się Betania?
Odwrócił ku mnie wychudłą twarz, a jego szkliste oczy patrzyły tak dziwnie, że w pierwszej chwili uznałem go za ślepca. Miał twarz młodego jeszcze mężczyzny, ale siwe włosy.
– Pokój również tobie. Czy zabłądziłeś, cudzoziemcze?
– Dróg jest wiele i wiele błędnych – rzekłem pospiesznie i nadzieja zabłysła w moim sercu. – Może umiesz wyprowadzić mnie na dobrą drogę?
– Czy to Nikodem cię tu przysłał? Ja jestem Łazarz. Czego chcesz ode mnie?
Seplenił, mówił jakby z trudem. Zboczyłem ze ścieżki i usiadłem obok niego, lecz w pewnym oddaleniu. Miły był ten wypoczynek w cieniu drzewa figowego. Starałem się nie przyglądać mu zbyt natarczywie, zwyczaj żydowski każe bowiem patrzeć w ziemię, gdy się spotka kogoś obcego. Według Żydów oglądanie drugiego człowieka twarzą w twarz jest dowodem braku ogłady.
Chyba zdziwiło go, że nie zacząłem od razu mówić, gdy tak siedzieliśmy milcząc, a ja wachlowałem twarz połami swego płaszcza, bo nieźle spociłem się w marszu, i powiedział:
– Zapewne wiesz, że arcykapłani postanowili mnie także zabić? Jak widzisz, nie ukrywam się, mieszkam we własnym domu. Niech przyjdą i zabiją to moje ciało, jeśli będą mogli. Nie boję się ich i ciebie się nie boję. Mnie nikt nie będzie mógł zabić, bo ja nigdy nie umrę.
Te dziwne słowa, wypowiedziane groźnym głosem, i szklisty wzrok tak mnie przeraziły, że wydało mi się, jakoby szło od niego tchnienie grobu. Dlatego zawołałem:
– Czyś oszalał? Żaden człowiek nie może twierdzić, że nigdy nie umrze.
– Może już nie jestem człowiekiem? To prawda, mam ciało. Jem, piję i mówię. Ale ten świat nie jest moim prawdziwym światem. Niczego bym nie stracił, gdyby to ciało przepadło.
Było w nim coś tak niesamowitego, że wierzyłem jego słowom, więc rzekłem:
– Mówiono mi, że ten, który został ukrzyżowany jako król żydowski, obudził cię z martwych. Czy to prawda?
– Czemu pytasz, czy to prawda? Przecież siedzisz tu i widzisz mnie. Zmarłem śmiercią naturalną i cztery dni leżałem w grobie owinięty w płótna, aż on przyszedł, kazał zdjąć kamień z grobu i zawołał do mnie: „Łazarzu, wstań!" To się odbyło tak zwyczajnie.
– Mówiąc to wcale nie był wesoły. Przeciwnie. Jego głos był pełen sarkazmu. Ponieważ się nie odezwałem, ciągnął: – Wszystko to jest winą moich sióstr i nie mogę im darować, że jedna przez drugą słały do niego wiadomości i zmusiły go, żeby wrócił do Judei. Gdybym nie zachorował i nie umarł, może by już nigdy nie przyszedł tu i nie dostał się w ręce swych wrogów? Przeze mnie płakał, zanim wywołał mnie z grobu. Sądzę, że nikt, kto był po tamtej stronie, nie może być już szczęśliwy. Niepotrzebnie płakał przeze mnie. On, Jezus, był chyba synem Boga, który miał przyjść na świat, chociaż ja wierzyłem w to inaczej niż obydwie moje siostry. Nie wiem, dlaczego mnie tak umiłował. Nie miał po temu żadnego powodu.