Maria opuściła wzrok na ziemię, a jej ręce bezsilnie opadły. Cicho powiedziała:
– Jeszcze na krzyżu wzywał swego Ojca, by przebaczył tym, którzy go prześladowali i ukrzyżowali. Mówili to ludzie, którzy sami słyszeli. – Po chwili szepnęła pokornie: – Nie nazywaj mnie piękną. Zasmucasz moje serce.
– O tak. – Marta była innego zdania. – Moja siostra naprawdę jest piękna. Miała wielu starających się. Po śmierci rodziców zostałyśmy pod opieką Łazarza, toteż kiedy Jezus wskrzesił naszego brata, był to czyn prawdziwie miłosierny. Inaczej byłybyśmy bezradne. Z początku baliśmy się, bo uczeni w Piśmie grozili, że przyjdą z miasta i ukamienują Łazarza. Ale teraz chyba tego nie zrobią, skoro już zamordowali Jezusa. Żebym nie wiem co robiła, nie potrafię żyć bez opiekuna, choć on tego nie pochwalał. Nie chcę nawet wspominać mego cierpienia, gdy Jezus dobrowolnie poszedł na śmierć do Jeruzalem.
Od tych sprzecznych z rozumem nauk, które wykładała Maria, wprost wrzało mi w głowie. Zaiste nie pasowały do świata. Sporo usłyszawszy, znacznie więcej, niż byłem w stanie pojąć, uznałem, że chyba lepiej zawrócić z tej absurdalnej drogi. Jak drzazga utkwiło w mej pamięci polecenie, że każdego idiotę czy złoczyńcę mam uważać za bliźniego i każdy może mnie obrazić, a ja nie mam prawa nawet palcem kiwnąć w swojej obronie.
– Przestańmy się smucić – powiedziała Maria. – Ty też się nie smuć, cudzoziemcze. Zaczekajmy, coś się jeszcze wydarzy. On sam powiedział, że bez wiedzy jego Ojca nawet wróbel nie spadnie z gałęzi. Po co się smucić?!
Jej słowa brzmiały przekonująco. Dawniej podejrzliwie, choć chętnie, obserwowałem tylko znaki, ale teraz byłem całkowicie pewny, że nie muszę buntować się i usiłować natychmiast pojąć prawdę. Wszystko trzeba stopniowo wyjaśnić, aż spokojnie wejdę na drogę, którą będę szedł.
– Sądzę, że już za długo wam przeszkadzałem – powiedziałem podnosząc się z ławeczki. – Dziękuję, żeście tak chętnie mnie wysłuchały i udzieliły wyjaśnień. Pokój wam!
Marta zerwała się, klasnęła w dłonie i zawołała:
– Ależ nie odchodź! Jakże wyjdziesz stąd głodny i spragniony?!
Mimo mego sprzeciwu weszła do domu, by przygotować coś do jedzenia. Tymczasem, pogrążony w myślach, spocząłem znowu na kamiennej ławce, a Maria usiadła w pobliżu na ziemi. Nie rozmawialiśmy, lecz milczenie nie przytłaczało jak wówczas, gdy ludzie nie mają sobie nic do powiedzenia. Po prostu Maria podała mi tak wiele informacji, że więcej nie mógłbym już przyjąć. Trochę zrozumiałem, resztę muszę stopniowo przemyśleć, a dalsza rozmowa nic tu nie da. Maria siedziała nie opodal promieniując jakąś światłością, przy której dobrze się czułem.
Wróciła Marta. Niosła chleb, przyprawioną pikantnymi ziołami oliwę, jaja, misę posiekanych warzyw, soloną baraninę i gęsty miód winogronowy. Wszystko to postawiła na kamiennej ławie, polała mi wodę na ręce i pobłogosławiła posiłek. Ani ona, ani jej siostra nie tknęły jedzenia, także Łazarz nie zjawił się, żeby zjeść ze mną. Poczułem się odtrącony mimo całej okazywanej mi dotychczas sympatii.
Wprawdzie nie wędrowałem do Betanii zbyt długo, ale gdy zobaczyłem te wszystkie smakołyki, poczułem głód i zachęcany przez Martę zabrałem się do jedzenia. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jeśli coś zostawię, to wyrzucą tę resztę żywności, strefionej dotknięciem ręki człowieka nie obrzezanego. Przez uprzejmość więc jadłem aż do przesytu. Potem napiłem się wody, którą Marta doprawiła winem, i wtedy ogarnęła mnie przemożna senność. Było południe.
– Nie wracaj do miasta w najgorętszą porę – rzekła życzliwie Marta – tylko przyjmij naszą gościnę, zostań i odpocznij.
Odczuwałem ogromne znużenie; nie wiem, czy bardziej zmęczenie ciała czy ducha. Obydwie kobiety były mi tak przychylne, że wcale nie miałem ochoty się żegnać. Oczywiście, mogłem to zrobić i odejść, ale czułem ociężałość całego ciała i sama myśl o rozstaniu była mi przykra. W pewnej chwili przeleciała mi przez głowę myśl, że może Marta dolała do wina wywaru z ziół oszałamiających. Po co jednak miałaby to robić? Zresztą nie wyczułem w winie żadnego obcego smaku.
– Do Jeruzalem nie jest daleko – powiedziałem – ale jeśli pozwolicie, zostanę, żeby odpocząć. Tak dobrze tu się czuję…
Obydwie uśmiechnęły się tajemniczo, jak gdyby lepiej ode mnie wiedziały, że wyraziłem prawdę. Ta ich skryta wiedza sprawiła, że przez chwilę wydały mi się kimś więcej niż istotami ludzkimi. To nie znaczy, że się ich obawiałem. Czułem się raczej jak dziecko, które długo błądziło, a oto odnalazło dom.
Razem poprowadziły mnie na nakryte pergolą winorośli wewnętrzne podwórko. Jak przez sen zauważyłem, że ich dom jest dużo większy, niż sądziłem. Składał się przynajmniej z czterech wzniesionych w różnych latach budynków, skupionych wokół tego dziedzińca. Wskazały mi właściwe schody, weszły za mną i zaprowadziły do gościnnego pokoju, wychodzącego na płaski dach. Pomieszczenie było małe i chłodne. Na podłodze leżał dywan, a niskie łoże pachniało cynamonem. Powiedziały razem:
– Połóż się i prześpij. W tym pokoju często odpoczywał ten, o którym mówiłyśmy. Stąd wyruszał w góry na modły. Przychodził i odchodził, kiedy chciał. Czyń tak samo.
W pokoju znajdowały się naczynia z wodą i płótna. Nie zważając na mój sprzeciw, Marta uklękła przede mną, zdjęła mi buty, obmyła zakurzone stopy i wytarła je.
– Dlaczego to robisz? – spytałem. – Przecież nie jesteś moją służącą.
– Być może kiedyś komuś zrobisz to samo, choć nie będziesz jego sługą. – Mówiąc to patrzyła mi w oczy z tym swoim tajemniczym uśmiechem. – Widzę, że jesteś zmęczony, przygnębiony i pełen niepokoju, choć wszystkie członki masz całe i zdrowe, a głowę pełną przeróżnej mądrości.
Te słowa trafiły mi do przekonania, bo wiedza tkwiła mi jak zadra w sercu, a wszystkie moje sceptyczne myśli krążyły wokół tego, co siostry przedstawiły jako prawdę i w co nie mogłem uwierzyć, bo wierzyć nie chciałem.
– On sam w ostatni wieczór uczynił taką przysługę swoim uczniom – rzekła Maria – kiedy się spierali między sobą, który z nich będzie najważniejszy w jego królestwie.
Cicho wyszły z pokoju. Natychmiast mocno zasnąłem. Jakże dobry był sen w tym pięknym pokoju, w pachnącym cynamonem łożu!
Obudziłem się z uczuciem, że nie jestem sam, że w pokoju jest jeszcze ktoś. To wrażenie było tak silne, że nie otwierając oczu nadsłuchiwałem szelestu czyjegoś oddechu. Cisza. Wreszcie otworzyłem oczy; pokój był zupełnie pusty. Z bezbrzeżnego rozczarowania odniosłem wrażenie, jakby ściany i sufit zaczęły drżeć i rozpływać się w rozproszone, niematerialne cząstki. Zamknąłem oczy i znowu wyczułem czyjąś obecność. Ogarnął mnie całkowity spokój. Pomyślałem: „Z nim przyszło na ziemię jego Królestwo. Skoro wstał z grobu, to Królestwo trwać będzie na ziemi tak długo, dopóki on tu będzie. Być może odczuwam jego bliskość."
Ponownie usnąłem, a kiedy się znów obudziłem, czułem ciężar własnego ciała, cierpki zapach potu i masywność glinianych ścian wokół siebie. To przebudzenie było ciężkie jak ołów i nie chciałem otwierać oczu, tak przykry był powrót do cielesnego świata.
W końcu jednak otworzyłem oczy i z błogości snu powróciłem do rzeczywistości. Tym razem naprawdę nie byłem sam. Na dywanie siedziała bez ruchu pochylona kobieta, tak szczelnie spowita fałdami czarnego płaszcza, że w pierwszej chwili nie byłem pewien, czy jest realna. Nie wyczułem jej obecności zaraz po obudzeniu ani nie słyszałem przez sen, gdy wchodziła. Usiadłem na łożu, a wszystkie członki ciążyły mi ołowiem.