Выбрать главу

Zastanowiłem się nad jej słowami. Była w nich jakaś racja. Gdy ma się do czynienia z zupełnie nową i niepojętą nauką, jaką przedstawiała Maria, obarczony nabytą mądrością i nawykły do dawnego myślenia umysł nie może jej przyjąć bez oporu. Tak właśnie jest ze mną – na każdym kroku potykam się z przeszłością, z tym, czego mnie uczono i do czego się przyzwyczaiłem.

– Czy to miał Jezus na myśli, kiedy powiedział Nikodemowi, że człowiek musi się na nowo narodzić? – spytałem szeptem, jakbym pytał sam siebie.

– Nikodem należy do cichych – rzekła Maria z Magdali.

– Wiernie czeka i ma dobre zamiary, a Pismo zna na pamięć. Cokolwiek spotka nowego, natychmiast porównuje z Pismem. Choćby się na nowo urodził, pozostanie zawsze zbyt ciasno spowitym w powijaki niemowlęciem.

Na myśl o dziecku w powijakach Maria uśmiechnęła się. Wystarczył ten maleńki uśmiech, żeby jej wybladła twarz rozpromieniła się, a w oczach zapłonęły iskierki. Musiała kiedyć być nadzwyczaj piękną niewiastą! Nie wiem, czemu pomyślałem o bladej tarczy księżyca i przypomniałem sobie, że Maria doszła do majątku hodując gołębie.

– Niepotrzebnie ubierasz się w czerń – powiedziałem nieoczekiwanie dla siebie samego. – Twoje kolory to srebro i zieleń, Mario z Magdali, twoim kwiatem jest fiołek; powinnaś nosić wieniec z mięty.

– Cóż to, bawisz się w astrologa? – oburzyła się. – Nie mów mi o rzeczach ziemskich! Choćbym znów przywdziała srebro i szmaragdy, nie będą mną władać siły ziemi. Wystarczy, żebym wymówiła jego imię: Jezus Chrystus, syn Boży, a wszelkie zło umyka i demony stają się cieniem nie mającym do mnie dostępu.

Przypomniałem sobie, że niegdyś była nawiedzona przez złego ducha. Pożałowałem więc moich słów, bo uśmiech zgasł, jej twarz skamieniała, a w głębi oczu znowu zaczęła się żarzyć iskra niepokoju. Mimo to zapytałem:

– Czy nie obawiasz się, Mario z Magdali, że zamieniłaś starego demona na nowego, jeszcze potężniejszego?

Załamała ręce i kołysała ciałem, jakby chciała uśmierzyć trawiący trzewia ból, ale patrząc mi prosto w oczy dobitnie oświadczyła:

– Jestem pewna, całkowicie pewna, że on był i jest światłością, samą światłością. Człowiek, człowiek-Bóg. – Mimo woli ujawniła jednak toczące ją podejrzenia, przed którymi się broniła, i przekonywała raczej siebie niż mnie: – Nie, on nie był magiem ani demonem, chociaż chodził po powierzchni wód. Gdyby był bodaj najpotężniejszym magiem, z pewnością nie poszłabym za nim, bo zbyt dobrze takich poznałam. Zresztą on wcale nie kazał mi iść za sobą. Pozwolił tylko sobie towarzyszyć. W tym jest różnica, chyba rozumiesz?

Zawstydziłem się swoich podejrzeń, ale przecież musiałem zadać tamto pytanie, bo chciałem upewnić się tak dokładnie, jak tylko można. Wiedziałem, że ją uraziłem, więc błagalnie prosiłem, aby mi wybaczyła. Później powiedziałem wprost:

– Mario z Magdali, zaprowadź mnie do jego uczniów, żebym również co do nich się upewnił.

– Jeszcze ani ty nie jesteś gotowy, ani oni do tego nie dojrzeli

– zaprotestowała Maria. – My wszyscy tylko czekamy. Czekaj i ty cierpliwie! A gdy spostrzegła, jak się zasmuciłem, wzruszyła się i powiedziała:

– Nie uważam cię za rzymskiego szpiega. Na pewno nie jesteś zdrajcą, na tyle znam się na ludziach. Gdybyś nim był, przydarzyłoby ci się coś bardzo złego. Nie dzięki naszej sile, ale przez jego moc, bo to on wybrał uczniów i chce ich zachować, jak sam powiedziałeś. Czy wiesz, gdzie jest Brama Wodna?

– Wyszedłem przez nią tu idąc – odrzekłem z uśmiechem.

– Na pewno słyszałeś o mężczyźnie, który nosi dzbany wody. Pewnego dnia, jak będziesz cichy i pokornego serca, spotkasz go przy Wodnej Bramie. Ale proszę, nie ponaglaj. Wszystko będzie w swoim czasie. Gdybym w to nie wierzyła, nie mogłabym żyć.

Spytałem, czy chce wrócić ze mną do Jeruzalem, ale Maria z Magdali wolała zostać sama w tym pomieszczeniu, w którym Jezus Nazarejski często odpoczywał. Powiedziała:

– Idź w pokoju. Jeśli na dole nie zastaniesz nikogo, nie czekaj,"äby złożyć podziękowanie. I tak przekonane jesteśmy o twojej wdzięczności. Idź, ale wracaj tu, kiedy tylko będziesz chciał. Choć myślę, że jeszcze nie wiesz, czego chcesz. Myślę też, że będziesz musiał iść tą jedną drogą, nawet gdybyś nie chciał. Pokój tobie.

– Pokój tobie – odparłem i mimo woli dodałem: – Pokój tobie, niewiasto. Jesteś mi więcej niż ukochaną, więcej niż żoną, więcej niż córką, ponieważ Jezus pozwolił ci chodzić za sobą.

Te słowa spodobały się jej. Wstałem i schyliłem się, by wziąć buty z podłogi, a ona wyciągnęła rękę i dotknęła moich stóp. To dotknięcie było przepełnione tęsknotą za czymś nieosiągalnym. Nigdy dotychczas nie doznałem takiego wrażenia. Wątpię, czy zrozumiałbym sens tego dotknięcia, gdybym we śnie nie doświadczył nastania królestwa Jezusowego na ziemi.

Spokojnie zeszedłem na podwórko, ocienione winogradem. Nie widziałem nikogo i zabudowania były zupełnie ciche. Bez pożegnania wyszedłem więc z domu i ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem po słońcu, że według czasu rzymskiego jest już godzina piąta. Cień góry wydłużył się i dotykał domu.

Maszerowałem energicznie z powrotem tą samą drogą, a tak byłem pogrążony w rozmyślaniach, że nawet się nie rozglądałem. Znów ominąłem na zboczu góry prastare drzewa oliwne – ciągle kąpały się w słońcu, choć droga spowita już była głębokim cieniem. Minąłem też pełen ziół i warzyw ogród; czułem w nozdrzach ich ostry, zdrowy zapach.

Z rozmyślań wyrwał mnie dopiero monotonny stukot. Dostrzegłem siedzącego przy drodze ślepca, który kijem uderzał o kamień, aby w ten sposób zwrócić na siebie uwagę przechodniów. Zamiast oczu miał ziejące pustką oczodoły, a jego wychudłe ciało okrywały sztywne od brudu łachmany. Usłyszał, że się zatrzymałem, i zawołał natrętnym, proszącym głosem żebraka:

– Zlituj się nad ślepym!

Przypomniałem sobie o przygotowanym przez żonę Syryjczyka śniadaniu, którego nie zjadłem i już nie potrzebowałem. Wsunąłem mu je do kościstej dłoni, mówiąc:

– Pokój tobie. Weź, jedz, a torbę zatrzymaj. Nie będzie mi potrzebna. – Powiedziałem tak dlatego, że kiedy do niego podszedłem bliżej, poczułem okropny smród, który odebrał mi ochotę na wysypanie zawartości torby do jego rąk. Ślepiec nawet mi nie podziękował. Wyciągnął rękę, chcąc schwytać połę mego płaszcza, i lękliwie prosił:

– Wieczór nadchodzi, noc blisko, a nie przyszli zabrać mnie z tego miejsca, w które rano przyprowadzili. Miej litość, miłosierny człowieku, zaprowadź mnie do miasta. Tam znajdę drogę, a tutaj, poza murami, zabłądzę, potknę się na kamieniach i spadnę w przepaść.