Выбрать главу

Już sama myśl, że miałbym dotknąć tej strasznej istoty, której raczej nie można było nazwać człowiekiem, była dla mnie odrażająca. Dlatego dziękowałem losowi, że zdążyłem uchylić się od jego ręki. Szybko poszedłem dalej, usiłując nie słuchać jego jękliwego głosu i gwałtownego stukania laską, którym chciał widocznie rozładować swoje rozczarowanie. W duchu ganiłem jego niewdzięczność. Przecież dostał ode mnie smaczne jedzenie i zupełnie dobrą torbę!

Przeszedłem już jakieś dziesięć kroków, gdy doznałem nagle takiego uczucia, jakbym uderzył o mur. Coś zmusiło mnie, bym się odwrócił i obejrzał. Ślepiec odzyskał nadzieję i jęczał głośno:

– Miej zmiłowanie nad ślepcem, ty, który widzisz. Odprowadź mnie do miasta, a będę cię błogosławił. W ciemności nocy zmarznę, psy będą po mnie skakać i lizać moje rany.

Opamiętałem się. Kto tu jest ślepy, ta śmierdząca istota czy ja? Przecież oddanie jedzenia nie było prawdziwie dobrym uczynkiem, skoro go nie potrzebowałem. Naprawdę dobrym uczynkiem byłoby doprowadzenie żebraka do bramy miasta. Ale sama myśl o dotknięciu czy choćby znalezieniu się w pobliżu ślepca była tak odrażająca, że zrobiło mi się niedobrze. Bez zastanowienia powiedziałem:

– Dróg jest wiele, niektóre prowadzą na manowce. Skąd wiesz, że nie sprowadzę cię z drogi i nie zrzucę w przepaść, żeby się od ciebie uwolnić?

– Pokój tobie, pokój tobie – wołał z nadzieją i strachem nie ruszając się z miejsca; cofnął tylko laskę. – Ufam ci. Cóż innego mogę uczynić, jeśli nie ufać, że mnie doprowadzisz? Przecież sam nie znajdę drogi.

Te słowa trafiły mi do serca. Wszak sam oczekiwałem, że ktoś mnie poprowadzi, bo nie znałem drogi! Wspomniałem przeżytą we śnie obecność tajemniczej istoty, która zniknęła, gdy otworzyłem oczy. Zdecydowanym krokiem podszedłem do ślepego, obydwiema rękami złapałem kościste nadgarstki i podniosłem go z ziemi. Podał mi jeden koniec laski, mówiąc pokornie, bym go schwycił, a wówczas nie pobrudzę swoich szat. Myśl, że będę go ciągnął jak bydlę na postronku, wydała mi się wstrętna. Ująłem go pod ramię i poprowadziłem. Mimo tego podejrzliwie badał laską drogę przed sobą, albowiem ta ścieżka wzdłuż Cedronu nie miała bynajmniej równiutkiej rzymskiej nawierzchni.

Posuwaliśmy się bardzo wolno, bo ślepiec był chudy i słaby, aż kolana się pod nim uginały. Trzymałem go za ramię, a zdawało mi się, że trzymam ogryzioną kość. Spytałem zniecierpliwiony:

– Dlaczego wyprowadzili cię tak daleko od bramy, skoro nie możesz sam wrócić do miasta?

– Och, cudzoziemcze, jestem za słaby, żeby dbać o swoje interesy przy bramie. Kiedy miałem siły, żebrałem przed Świątynią.

Najwyraźniej uważał, że był to powód do dumy. Powtórzył tę informację kilkakrotnie, czemu się w duchu dziwiłem, sądząc, że nawet tak żałosna istota mogłaby wymyślić coś, co przyniosłoby jej więcej chluby.

– Dbałem o swoje sprawy i biłem innych tą lagą, choć jestem ślepy – chełpił się. – Ale jak osłabłem, sam zacząłem zbierać guzy i siniaki. W końcu wyrzucili mnie spod bramy i muszę codziennie prosić kogoś miłosiernego, żeby mnie wyprowadził za miasto. W świętym mieście jest mnóstwo żebraków, a wielu z nich ma dużo sił.

– Obmacał poły mego płaszcza i zauważył: – Uszyto go z dobrego materiału. I pachniesz ładnie, cudzoziemcze. Na pewno jesteś bogaty. Czemu wędrujesz poza murami miasta bez przewodnika? Czemu nikt nie biegnie przed tobą, aby wołać o wolną drogę dla ciebie?

Nie musiałem mu niczego wyjaśniać, ale powiedziałem:

– Sam muszę znaleźć swoją drogę. – Przyszło mi do głowy spytać go: – Czy słyszałeś o królu żydowskim, Jezusie Nazarejskim, którego ukrzyżowano? Co o nim myślisz?

Ślepy rozgniewał się, zaczął się trząść i wygrażać laską, wołając:

– Wiem, dosyć się nasłuchałem o tym człowieku! Dobrze, że go ukrzyżowali!

– A mnie mówiono – rzekłem zaskoczony – że był to dobry i miłosierny człowiek, że uzdrawiał chorych i zapraszał do siebie ciężko pracujących, zapewniając im chwilę spokoju.

– Aha, spokoju – zakpił złośliwie ślepiec. – Wszystko chciał zburzyć i zniszczyć, nawet Świątynię. To był buntownik i nieżyczliwy człowiek. Powiem ci coś. Koło sadzawki Betesda zawsze leżał na macie uczciwy sparaliżowany żebrak. Od czasu do czasu pozwalał wrzucać się do sadzawki. Jak daleko sięga ludzka pamięć, nikt w tej sadzawce nie ozdrowiał, chociaż czasami woda w niej się burzyła. On nie liczył na uzdrowienie, rozumiesz, ale przez to wrzucanie budził współczucie i dobrze mu się żebrało w cieniu Owczej Bramy. Ten Jezus wpadł tam jednego razu i pyta go, czy chce wyzdrowieć. Sparaliżowany odpowiedział wykrętnie, że zawsze kto inny zdąży przed nim wejść do wody, kiedy się wzburzy. Wtedy Nazarejczyk kazał mu wstać, wziąć swoją matę i iść.

– I ten człowiek wyzdrowiał? – spytałem z niedowierzaniem.

– A jakże, wyzdrowiał, wziął matę i chodził – zapewnił ślepiec.

– Taką moc miał ten Galilejczyk! Ale żebrak stracił źródło utrzymania, z którego czerpał przez trzydzieści osiem lat, i teraz, choć stary, musi się utrzymywać z pracy swoich rąk, bo prawo już nie pozwala mu żebrać – rozgoryczenie ślepca wzrastało. – Na dodatek to się stało w dzień szabatu. Biedaczysko, kiedy niósł matę, natknął się na kapłanów, no i awantura. Ale to jeszcze nie wszystko! Jezus zatrzymał go na drodze i zagroził, że jeśli będzie jeszcze grzeszył, to mu się co gorszego przytrafi. Wtedy on w obronie własnej wskazał Jezusa kapłanom, wydał go i zaświadczył, że go uzdrowił i kazał mu nieść matę w szabat. Ale cóż mogli kapłani? Jezus miał wielu zwolenników. Bluźniąc głosił, że ma prawo łamać szabat i pracować w dzień święty, jak jego ojciec. A wiesz, za czyjego syna się podawał? Bożego! Widzisz więc, że trzeba go było ukrzyżować.

Z mojego milczenia ślepiec wywnioskował, że mam odmienne zdanie, toteż dodał jeszcze:

– Jak by to było na świecie, gdyby zniszczono Świątynię? Skąd kalecy czerpaliby środki do życia, gdyby nie było bogatych grzeszników, którzy rozdawaniem jałmużny odkupują swoje winy?

– Uderzył lagą kamień przed sobą i opowiadał ze złośliwą satysfakcją: – Wtedy, wczesnym rankiem, ja też byłem wśród tych, co krzyczeli: „Ukrzyżować, ukrzyżować!" Nawet Rzymianin wahał się, czy go skazać, bo nie zna naszych praw, a zresztą oni zawsze cieszą się, gdy ktoś obraża Świątynię i Boga. Wszyscy prawdziwi żebracy są zależni od Świątyni i od władzy porządkowej. Dlatego szybko nas skrzyknięto, żebyśmy wołali z gromadą innych. Prawdę mówiąc, sam krzyczałem: „Wypuścić Barabasza!" Barabasz był niewinny w porównaniu z Jezusem. Nie zrobił nic złego, on tylko ukatrupił Rzymianina.

– Nie rozumiem cię – powiedziałem. – Musisz być bardzo zły, skoro się tym chełpisz. Gdybyś w niego uwierzył, może zdołałby uzdrowić i ciebie?

Ślepiec zwrócił ku mnie puste oczodoły i zuchwale wyszczerzył resztki zębów.

– A ty coś za jeden, że tak gadasz? Na pewno jesteś trefny, skalany – skowytał. – Lepiej byś mnie prowadził za laskę, żebym nie musiał cię dotykać. Bóg Izraela jednym tchnieniem spaliłby cię na popiół, gdybym cię przeklął. Skoro jesteś zwolennikiem Jezusa, to niech cię żywcem zje robactwo.

Syczał na mnie z nienawiścią, aż czułem jego cuchnący oddech, a jednocześnie kurczowo się wczepił w mój płaszcz, tak że nie mogłem się od niego uwolnić.

– Patrzcie go, jaki mądry! – szydził, wskazując palcem swoje oczodoły. – Bóg nie może zwrócić mi raz wyrwanych oczu. Zresztą wcale nie chcę odzyskać wzroku, co by mi przyszło z oglądania świata?!