Uwolniłbym się, gdybym go uderzył, ale nie mógłbym nań podnieść ręki. Choćbym nie wiem jak chciał, nie mógłbym.
– Uspokój się, moje ty niewiniątko – powiedziałem. – Brama jest blisko, doprowadzę cię, tylko uważaj, żebym cię nie skalał.
– Gdybym był silniejszy… – westchnął. – Pokażę ci coś, cudzoziemcze.
Nagle niespodziewanie chwycił mnie od tyłu za gardło, a kościste kolano wbił w plecy. Czułem, jak drugą ręką po omacku szuka sakiewki z pieniędzmi. Gdyby rzeczywiście był silniejszy, mógłbym się znaleźć w niebezpieczeństwie, bo żadnej pomocy nie mogłem się spodziewać. Z łatwością jednak uwolniłem się z jego ohydnych rąk.
– Dałem ci nauczkę, cudzoziemcze – powiedział dysząc. – Ucz się! Nigdy nie spełniaj bez namysłu próśb nieznajomych, spotkanych na pustej drodze i nie odprowadzaj żebraków! Gdybym był silniejszy, tobym cię obezwładnił i przywołał na pomoc kamratów. Straciłbyś ten piękny płaszcz i sakiewkę. A gdybym był złośliwy, kciukami wgniótłbym twoje ślepia, żebyś nie mógł mnie rozpoznać i wydać. Tak, tak! A gdybyś był Rzymianinem, z radością bym cię zatłukł.
– Dzięki za ostrzeżenie! – zadrwiłem. – Dlaczego sądzisz, że nie jestem Rzymianinem?
– Żaden Rzymianin nie zechciałby mnie prowadzić. Od Rzymianina nie można oczekiwać miłosierdzia. Dostałbym kopniaka albo biczem po gębie. Oni tylko budują drogi i wodociągi i pilnują miar i wag. A ty niewiele wiesz o podłości tego świata.
Dochodziliśmy już do zbiorników wody w pobliżu bramy. Spytałem:
– Znasz tego sparaliżowanego, o którym opowiadałeś? Czy naprawdę jest zły na uzdrowiciela?
– Ja go nie znam – przyznał ślepy. – Powtórzyłem, co słyszałem. Ale czemu Jezus uzdrowił tylko jego? Czemu nie uzdrowił nas wszystkich? Czemu jeden dostąpił miłosierdzia, a drugi do końca życia musi być kaleką? Przyznaj, że mamy swoje powody, aby mówić źle o uzdrowicielu.
– A słyszałeś, że ten Jezus wstał z grobu trzeciego dnia?
– Babskie gadanie – zasyczał, krztusząc się ukrywanym śmiechem. – Ty w to wierzysz? – W jego śmiechu równocześnie dawało się wyczuć skryty żal i jawne szyderstwo. – Wiadomo, że uczniowie wykradli ciało z grobu, żeby lud oszukiwać aż do końca! Bóg gdzieś tam jest i niech sobie będzie. Ale tu, na ziemi, nie ma innej władzy, tylko pieniądz i pięść.
Gorączkowo macał laską po poboczu drogi, aż natrafił na kamień, który podniósł i podetkał mi pod nos, krzycząc:
– To jest kamień! Wierzysz, że zmieni się w chleb? Tak samo nie może się zmienić świat! To jest świat nienawiści, zbrodni i rozpusty, chciwości i zemsty. Bóg Izraela też jest Bogiem zemsty. Rzymian czeka zły koniec, ale to nie będzie zasługa Galilejczyka!
Duszę ogarnął mi dziwny chłód, kończyny zdrętwiały.
– Jezusie Nazarejski – mówiłem cicho – jeśli byłeś i jesteś królem żydowskim, jeśli jesteś w swoim królestwie, a twoje królestwo aż tu się rozciąga i trwa, zamień ten kamień w chleb, a uwierzę w ciebie.
Ślepiec wsunął laskę pod pachę i miętosił kamień. Nagle bryłka ugięła się pod jego palcami. Z niedowierzaniem zdmuchnął z niej pył i podniósł do nosa, żeby powąchać. Z jeszcze większym niedowierzaniem odskrobał palcem kawałek, wsadził do ust, pogryzł i przełknął.
– Ależ to nie kamień, to ser! – zawołał, ganiąc swoją głupotę.
Ja też odskrobałem kawałek bryłki i spróbowałem. To był naprawdę kawałek wyschniętego, mocno odciśniętego sera! Z pewnością wypadł z chłopskiego kosza, pokrył się kurzem drogi i na pierwszy rzut oka nie można go było od kamienia odróżnić.
– Jesteś magiem? – spytał podejrzliwie ślepiec, żując kawałek sera. – Zamieniłeś kamień w ser przywołując imię Nazarejczyka.
– Ser czy chleb, wszystko jedno, i to, i to jest pożywieniem. Skoro Jezus potrafi zamienić kamień w ser na wezwanie swego imienia, to ty powinieneś uwierzyć w jego zmartwychwstanie.
Ale już w chwili, gdy to mówiłem, zacząłem w duchu wątpić i zastanawiać się, czy podświadomie nie zauważyłem odmienności tego pozornie zwykłego kamienia, który ślepiec po omacku znalazł na drodze. Byłby to dziwny przypadek, ale przecież zdarzają się jeszcze dziwniejsze.
Ślepiec okazał się człowiekiem praktycznym. Szybko wepchnął ser do torby, jakby się bał, że mu go wyrwę, i zaczął obstukiwać laską inne kamienie przydrożne. Potem rzucił się na kolana i podnosił je. Ale kamienie, choć tak samo okrągłe jak ser, były kamieniami i kamieniami być nie przestały, rychło więc dał temu spokój.
Wyszliśmy z doliny Cedronu na drogę wiodącą ku bramie i wkroczyliśmy w głęboki cień miasta. Za nami zachodzące słońce czerwieniło szczyty gór. Rozglądałem się wokoło w obawie przed przywidzeniami, wreszcie głośno poprosiłem:
– Jezusie, synu Boży, zmiłuj się nade mną niedowiarkiem!
Nagle padł na mnie oślepiający błysk światła. Ogarnęło mnie poczucie nierzeczywistości, przez chwilę, podobnie jak w czasie snu w domu Łazarza, prawdziwszej niż realność ziemi i kamienia. Ślepiec niczego nie zauważył, tylko prosił ze skargą w głosie:
– Nie wzywaj tego człowieka, nie wzywaj jego imienia, jeśli on rzeczywiście zmartwychwstał. Jego krew przecież padła i na mnie.
Światło zniknęło tak samo nagle, jak się zjawiło. Oślepiony wzniosłem rękę, pragnąc zatrzymać to błogie uczucie. Ale już z powrotem padł na mnie posępny cień murów i odczuwając ciężar własnego ciała wróciłem na ziemski padół. Spoglądałem na oświetlane blaskiem zachodzącego słońca strome szczyty za doliną i myślałem rozsądnie, że to jakaś błyszcząca powierzchnia na moment odbiła na mnie jego promień. Tak właśnie lusterkiem rzuca się „zajączki", igrając ze światłem.
Trwała jednak we mnie świadomość rzeczywistej obecności Jezusa i jego Królestwa. Ta skryta świadomość była silniejsza od mojego rozsądku: chciałem wierzyć. W duchu myślałem: „Czemu niepotrzebnie się spieszę, dlaczego chciałbym wszystko wiedzieć natychmiast i w pełni?"
– No chodź – chwyciłem ślepca za rękę. – Jeszcze tylko parę kroków i będziemy w mieście.
– Droga jest stroma – ślepiec opierał się i wyrywał. – Dokąd mnie wiedziesz? Chyba nie zamierzasz wciągnąć mnie na szczyt i zepchnąć w przepaść, żeby się odegrać za tego, do którego ukrzyżowania się przyczyniłem?
– Niewiele o nim wiem, ale nie przypuszczam, by zmartwychwstał, żeby się mścić. Nie, na pewno nie.
Wartownicy w bramie znali ślepca i pozdrawiając go jakimś złośliwym przezwiskiem pytali, ile w ciągu dnia zdołał zebrać. Zapewne przeszukaliby go, gdyby nie moja obecność. Mnie się o nic nie pytali, ponieważ material mego pozbawionego frędzli płaszcza i wypomadowana głowa mówiły same za siebie.
Ślepiec uspokoił się, gdy usłyszał głosy wartowników. Wymacał laską znajomą drogę, wyrwał mi się i zaczął uciekać. Koło bramy był mały placyk, przy którym siedzieli kalecy i wyciągając dłonie monotonnymi glosami prosili o jałmużnę. Miasto kończyło roboty wieczorne, z domów unosiły się zapachy gorącej zupy, pieczonego chleba, czosnku i oliwy.
Ślepiec wyprzedził mnie znacznie. Wymachiwał laską i po imieniu wołał swoich kompanów.
– Izraelici, człowiek, który idzie ze mną, przyprowadził mnie tu. Świadczę, że jest opętany. W moim ręku przemienił kamień w ser, wzywając imienia ukrzyżowanego Jezusa. Ukamienujcie go! Na pewno jest uczniem tamtego i ściągnie na nas złe moce!
Po omacku chwycił garść świeżego łajna i cisnął w stronę, skąd dochodziły go odgłosy moich kroków. Trafił i pobrudził mi płaszcz. Widząc to, żebracy ujęli go, prosili mnie o wybaczenie, a jego ostrzegali: