Tak Cię teraz postrzegam, Tulio. Jesteś mi jakby cieniem, odbiciem w zwierciadle czy oszlifowanym klejnotem. Ten cień już mnie nie kusi, jak to było zimą w Aleksandrii, kiedy na próżno chciałem Cię zapomnieć. Czym innym pochłonięte są teraz moje myśli i nie ma w tym mego udziału. Już byś mnie nie poznała, Tulio, i chyba ja też nie poznałbym Ciebie. Odtąd będę pisał dla siebie, a nie do Ciebie, chociaż wysyłam Ci pozdrowienia. Będę pisał, aby badać siebie i wszystko, co mi się przydarza. Mój dobry nauczyciel na Rodos uczył, aby spisywać nie tylko to, co już przedtem przez kogoś zostało opisane, ale to, co widziałem na własne oczy i usłyszałem na własne uszy. Nie, teraz już nie piszę dla zabicia czasu i rozproszenia tęsknoty. Nie stajesz już blisko mnie, tylko oddalasz się coraz bardziej. I nie czuję z tego powodu przygnębienia, Tulio, nie czuję, abym coś utracił!
Nawet mnie nie obchodzi, czy kiedykolwiek ujrzysz to, co napisałem. Jednak pozdrawiam Cię. Dałaś mi przecież, oprócz rozkoszy i uniesienia, jedyną prawdziwą przyjaźń. Sprawy tego świata rozumiesz lepiej i doskonalej ode mnie. W gruncie rzeczy to Twoim manipulacjom zawdzięczam niezbyt uczciwie zdobyty testament, który uczynił mnie bogatym, wobec czego mogę żyć wedle własnej woli, nie słuchając nikogo i nikomu nie schlebiając. Jesteś mądra, drapieżna, żądna władzy, a przez ten rok zapewne jeszcze rozwinęłaś swoją sztukę. Nie zgorszyłabyś się słysząc te słowa. Przeciwnie, uznałabyś je za najlepszy komplement. Władzę twoich oczu, ust, szyi i ciała znasz najlepiej sama. Lecz nawet Twoje ciało nie wiąże mnie już z Tobą. Przepełniony jestem czym innym.
Brodaty, w zwykłych trzewikach na nogach i pasiastym żydowskim płaszczu na ramionach, pomaszerowałem znowu wczoraj do Bramy Wodnej. Ręce i paznokcie mam zaniedbane, nie postarałem się nawet o pumeks, żeby zetrzeć plamy z atramentu na palcach prawej ręki. Ja, przyzwyczajony do łaźni i ciepłej wody, myję się w zimnej wodzie, bo kiedy poszedłem do kąpieliska męskiego gimnazjonu przy placu Heroda, wyproszono mnie z uwagi na brodę. Nie depiluję ciała, które stało się ciałem zarośniętego barbarzyńcy. Ale nie martwię się i wcale nie cierpię z tego powodu. Chcę się wtopić w otoczenie, aby mi bardziej ufano, choć od czasu do czasu wracam do starych nawyków, w których wyrosłem.
Nie mogę przy tym powiedzieć, bym kochał to miasto albo ten naród. Wielokrotnie widziałem Świątynię, w blasku słońca lśniącą marmurem i złotem. Wieczorna zorza nadawała jej złowieszczą.baYwę. Wczesnym rankiem przypominała błękitnawy sen. Z ołtarzy ofiarnych wznosi się codziennie gęsty dym na cześć ich Boga. Ale ta Świątynia jest mi obca. Nie czuję do niej takiego nabożeństwa, jakie czują Żydzi. Nie jest dla mnie świętością. Większą i potężniejszą świętością była dla mnie świątynia Artemidy w Efezie. I Antiochia. I Rodos. I Ateny. Nie mówiąc już o Forum Romanum.
Nie, nie kocham tego miasta, którego lud wziął na siebie krew Jezusa. Kiedy wychłostany Jezus słaniał się, idąc na miejsce kaźni, a niewiasty jerozolimskie płakały nad nim, słyszano, jak powiedział, że powinny raczej płakać nad sobą i swoimi dziećmi. Nic nie mogę na to poradzić, że gdy patrzę na Świątynię, ogarnia mnie przeczucie nieszczęścia. Pamiętne trzęsienie ziemi z góry na dół rozerwało w niej zasłonę na pół, a drugie trzęsienie zburzyło wiele stopni wiodących do przybytku. To znamienne znaki ostrzegawcze.
Tak więc pod wieczór poszedłem do Bramy Wodnej. W ciasnych uliczkach roił się tłum, rozbrzmiewały wszystkie języki świata, pobrzękiwały dzwoneczki wielbłądów, ryczały osły. Święte miasto żydowskie zajmuje godne miejsce wśród innych stolic, ale czuję do niego odrazę i żal.
Pod wieczór, po skończonej pracy, wszystkie miasta są dla cudzoziemca jednakowo smutne. Wolność i niezależność od drugiego człowieka to bardzo cenne wartości, lecz wieczorem w obcym mieście samotność jest gorzkim darem.
Serce żarzyło mi się cichym oczekiwaniem, choć poczucie samotności drążyło myśli. Równocześnie cały byłem radością, jako że miałem na co czekać. Wiem, że żyję w dniach oczekiwania na przekształcenie się świata. On powstał z grobu, jego Królestwo wciąż jest na ziemi. Tylko nieliczni o tym wiedzą i wierzą w to, a i oni wątpią w sercu, bo nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego. Ja też wątpię, ale wątpię wierząc, mając nadzieję, oczekując, że wydarzy się coś, co wszystko wyjaśni.
Przy bramie siedziało już tylko kilku żebraków, którzy nie znali mnie, a ślepca nie dostrzegłem nigdzie. Spod arkad wyszły kobiety niosące na głowach odwrócone dzbany i zawzięcie trajkoczące między sobą. Nawet nie pofatygowały się, by unieść rąbków szat i przysłonić usta, tak im byłem obojętny.
Niebo zgranatowiało. Mrok gęstniał. Zabłysły trzy gwiazdy. Wartownicy zapalili pochodnię żywiczną, tkwiącą w uchwycie przy bramie. Ogarniało mnie zniechęcenie. Tak się przygotowywałem, byłem gotów dzień w dzień wracać tu, do bramy, aby otrzymać znak! Miałem już zamiar wracać, ale jeszcze zwlekałem, bo właściwie było mi wszystko jedno, gdzie będę. I nagle spod arkad wynurzył się mężczyzna. Na ramieniu niósł dzban, który podtrzymywał ręką, lecz nie tak umiejętnie jak kobiety. Szedł powoli, patrząc pod nogi, aby się nie potknąć. Kiedy zniknął za zakrętem stromo pnącej się w górę uliczki, poszedłem w ślad za nim. Uliczka zmieniła się w płaskie schody. Słyszałem, jak ciężko stąpa i dyszy pod ciężarem dzbana. Szedłem kilka kroków za nim.
Szliśmy długo. Bez pośpiechu wchodziliśmy coraz głębiej w górną część miasta. Zauważyłem, że skręca w różne strony, jakby kluczył. W odludnym zaułku postawił dzban na ziemi, podtrzymał go ręką, oparł się o ścianę i czekał. Podszedłem bliżej i zatrzymałem się nic nie mówiąc. Długo tak staliśmy obok siebie, opierając się o ścianę. Wreszcie odsapnął, odwrócił się do mnie, pozdrowił i zapytał:
– Czy zabłądziłeś?
– Pokój tobie – odrzekłem.-Dróg jest wiele i wiele prowadzi na manowce.
– Są tylko dwie drogi – zauważył filozoficznie. – Jedna prowadzi do życia, druga ku śmierci.
– Dla mnie istnieje tylko jedna droga. Własnymi siłami jej nie znajdę, ale mam nadzieję i ufam, że ktoś mi pomoże.
Bez słowa podniósł dzban na ramię i ruszył w drogę. Szedłem obok niego, czemu się nie sprzeciwiał. Po chwili zaproponowałem:
– Schody są strome. Czy mogę ci pomóc? Bo znowu się zasapiesz.
– Dostałem zadyszki nie od ciężaru dzbana wody, tylko ze strachu. Nie sądzę, aby z tego wynikło coś dobrego.
Pozwolił mi wziąć dzban, który wcale nie wydał mi się ciężki, sam zaś szedł przede mną i ostrzegał przed nierównościami, abym się nie potknął. Zaułek był brudny i śmierdział moczem. Powalałem buty.
Dom, do którego doszliśmy po schodach, był duży i najwyraźniej zamożny. W świetle gwiazd nie widziałem zbyt dobrze. Mój przewodnik zastukał do bramy, którą natychmiast otworzyła jakaś kobieta. Bez słowa zabrała ode mnie dzban i złożyła pełen szacunku ukłon owemu mężczyźnie, który najwidoczniej nie był sługą, jak myślałem.
Służąca zaprowadziła mnie na wewnętrzny dziedziniec ocieniony drzewami. Naprzeciw wyszedł młody chłopiec, może piętnastoletni, powitał mnie powściągliwie:
– Pokój tobie. Ojciec i stryj udali się do swoich pokojów, pozwól więc, że zaprowadzę cię do sali gościnnej. Chcesz umyć ręce?