– Czemu szybciutko nie ruszysz w drogę i nie wracasz do domu, do roboty? Na co czekasz?!
Jego spojrzenie przygasło. Robił takie wrażenie, jakby przywykł do słuchania rozkazów i nie mógł się bez nich obejść. Przesuwając palcami po płaszczu rzekł obronnym tonem:
– Przecież nie mogę odejść sam. Moim zdaniem tracimy tu tylko czas. Najrozsądniej byłoby na jakiś czas iść gdzieś na pustynię, a potem każdy powinien wrócić do swojego domu. A my tylko gadamy tak i siak, kłócimy się i nie możemy wspólnie się na nic zdecydować.
– Nie masz już domu, skoro Mistrz cię wybrał – przypomniał Jan, spoglądając na niego przejrzystymi oczyma. – Sam porzuciłeś narzędzia i poszedłeś za nim. Kto ogląda się za siebie i opuści rękę na uchwyt pługa, nie jest godny jego królestwa. On sam tak powiedział. Nie, Tomaszu, nie ma dla nas powrotu do dawnego życia.
– Jakie jest jego królestwo? – spytałem pospiesznie.
– Z pewnością nie takie, jak myśleliśmy, cudzoziemcze – odparł Tomasz, żartobliwie potrząsając głową. Znowu pięścią walnął o dłoń i krzyknął w bezsilnej wściekłości: – Czyż nie byłem gotów zamienić płaszcza na miecz i umrzeć razem z nim i w jego obronie? Boże, zmiłuj się, przecież on, syn Boży, miał władzę i moc, aby zrobić, co chciał. Tymczasem bez słowa, jak baranek, pozwolił przybić się do krzyża i zostawił nas na pastwę losu, a my nie wiemy, w co wierzyć i dokąd się zwrócić. – Po chwili dorzucił: – Kiedy człowieka kamienują, z ust płynie mu krew, z nosa wali krew i smarki, krzyczy i płacze, kał i mocz ciekną po jego szatach, zanim wyzionie ducha. Dlaczego sami poddaliśmy się takiemu losowi, kiedy on nas opuścił?
– Wszyscy byliśmy jednakowo słabi, gdy nadeszła owa chwila
– rzekł Jan z przekonaniem, łagodnie dotykając jego ramienia.
– Pamiętaj, że obiecał przysłać nam obrońcę.
Tomasz go szturchnął, jakby tymi słowy Jan wyjawił jakąś ich tajemnicę, i chcąc zatrzeć wrażenie, jakie na mnie wywarły, mówił gorączkowo:
– Łatwo ci mówić, Janie. Nie przeszedłeś twardej szkoły życia. Byłeś pupilkiem ojca, ty i twój brat, komenderowałeś starszymi od siebie. A ja, kiedy mnie wezwał, poszedłem za nim, by bronić pracujących i ciemiężonych. Ale jaką korzyść przyniosła ciemiężonym jego absurdalna śmierć, tego nie mogę pojąć. Wystawił tylko siebie i nas na pośmiewisko rady i Rzymian.
Nie udało mu się jednak zwieść mnie na manowce. Zaciekawiony spytałem:
– Co powiedziałeś o obrońcy?
Patrzyli na mnie w milczeniu. Mieli zupełnie różne rysy twarzy, a jednocześnie było w tych rysach coś identycznego, co je łączyło. Przez to ich milczenie poczułem się nieodwołalnie wykluczony z ich kręgu. Przypomniałem sobie słowa Marii Magdaleny o wyglądzie wybranych apostołów i teraz zrozumiałem ich sens. Wiedziałem, że w tłumie ludzi rozpoznałbym po twarzach nie tylko tych dwóch, których spotkałem, ale i wszystkich pozostałych apostołów, choć ich nigdy nie widziałem.
Milczenie się przeciągało i zrozumiałem, że mimo dobrej woli Jana uznano mnie za intruza. Powiedziałem więc bezradnie:
– Dobrze wam życzę. Nie jestem obrzezanym Żydem i nie zamierzam nim zostać. Ale słyszałem, że Jezus był miłosierny również dla Samarytan, których Żydzi odrzucają. Podobno uzdrowił nawet sługę dowódcy garnizonu rzymskiego w Galilei, ponieważ ten uwierzył w jego wszechmoc. Ja także wierzę w jego władzę i moc. Wierzę, że nadal żyje i przyjdzie jeszcze do nas. Jeśli tak, to błagam was, nie zostawiajcie mnie w ciemnościach. Na pewno mu nie zaszkodzę! Jakże człowiek może zaszkodzić mężowi, który po wstaniu z grobu wchodzi i wychodzi przez zamknięte drzwi? Wam też nie chcę wyrządzić szkody. Przeciwnie, jeśli będę mógł, pomogę wam. Mieszkam w pokoju gościnnym Karanthesa, syryjskiego kupca, w pobliżu pałacu Hasmoneuszy. Mam znaczny majątek i gotów jestem wam pomóc również materialnie, jeśli będzie trzeba.
– Udowodnij to – rzekł Tomasz, wyciągając pełną odcisków rękę.
– Takiej pomocy nie potrzebujemy, przynajmniej na razie – odrzucił moją propozycję Jan. – Moja rodzina jest zamożna, Mateusz też nie jest biedny, a Mistrz miał bogatych zwolenników, którzy opłacali nasze wędrówki, kiedy sami nie mogli mu towarzyszyć. Nie, nie, ani chleba, ani odzienia nie potrzebujemy, tylko i wyłącznie tego, co on sam mógł nam ofiarować. Jeśli jeszcze wróci, nie zapomnę o tobie. Ale nie mogę cudzoziemcowi zdradzać tajemnic, które nam powierzył.
– Boję się, że popełniliśmy błąd, słuchając Marii. Ta ciekawość obcego brzydko mi pachnie – stwierdził Tomasz i odwracając się do mnie zagroził: – Pamiętaj, że kiedy chodziliśmy z nim, mieliśmy moc uzdrawiania chorych i wypędzania szatana. Teraz nasza moc być może jest słabsza, ale strzeż się! To nas wybrał do grona. Dopuszczaliśmy do niego, kogo chcieliśmy, i nie dopuszczali, kogośmy nie chcieli. Skoro nawet jeden z naszej dwunastki okazał się zdrajcą, to jak możemy mieć zaufanie do kogokolwiek z zewnątrz?
– Nie boję się ciebie ani twojej mocy – oświadczyłem. – Nie słyszałem, aby Jezus wykorzystał swoją moc nawet przeciwko tym, którzy go prześladowali, a ja przecież gorliwie go poszukuję.
– Och, co za wiedza! – kpił Tomasz. – Przecież w gniewie tak przeklął drzewo figowe, że uschło na naszych oczach, ponieważ nie znalazł na nim ani jednej dojrzałej figi. A wtedy nawet nie była na to pora.
– Raczej nie zrozumieliśmy, co miał wtedy na myśli – rzekł Jan.
– To była przypowieść, której nie pojęliśmy.
– On ludowi przedstawiał przypowieści, nam wszystko otwarcie wyjaśniał. Ale jeśli wtedy nie rozumieliśmy, to jak teraz możemy pojąć? Dlatego byłoby najlepiej, gdybyśmy zaraz wyjechali z Jeruzalem.
– Niechaj będzie, jak chcesz – powiedziałem, zmęczony jego uporem i groźbami. – Przykro mi, że zawracałem wam głowę, gdy i bez tego macie dość kłopotów. Wyjechałem z Aleksandrii, aby szukać władcy świata, o którego narodzeniu mówiło wiele przepowiedni. Bo musicie wiedzieć, że znają je i inne narody, nie tylko Żydzi. Symptomy koniunkcji, czyli połączenia gwiazd będącego zwiastunem jego narodzenia, obserwowano zarówno w Rzymie, jak i w Grecji. W Jezusie Nazarejskim, którego ukrzyżowano jako króla żydowskiego i którego śmierci stałem się naocznym świadkiem, odnalazłem władcę świata. Ale jego Królestwo jest inne, niż myślałem, i przypuszczalnie inne, niż wyście sądzili. Nie wierzę, abyście mogli mi przeszkodzić w odszukaniu drogi do Królestwa, o którym przekonało mnie jego zmartwychwstanie.
Łzy rozczarowania zapiekły mnie pod powiekami, odwróciłem głowę i przez te łzy patrzyłem na wielki pokój, którego kąty zasnuwał mrok. Na krótką chwilę ogarnęło mnie takie samo uczucie czyjejś obecności, jakie przeżyłem w domu Łazarza. Teraz wcale nie śniłem, przeciwnie, umysł miałem czujny i chłonny. Ogarnęła mnie ochota, by głośno wzywać go i powołać się na jego imię, jak uczyniłem w towarzystwie ślepca, kiedy kamień przemienił się w ser w jego ręku. Ale obawiałem się postąpić tak w obecności tych dwóch mężczyzn. Przecież oni musieli znać jakieś tajemnice. Z pewnością zanim Jezus poszedł na śmierć, nauczył ich misterium, przez które miał spełnić się cel jemu jednemu wiadomy, dla nich jeszcze niepojęty.
Nie, jego imienia nie śmiałem głośno wzywać. Pokornie pożegnałem się i odwróciłem, aby wyjść. Tomasz poszedł przede mną chcąc otworzyć drzwi, ale na próżno kręcił wielkim drewnianym kluczem i przyciskał zasuwę. Szarpnął drzwiami i znowu kręcił kluczem – i nic.
– Te drzwi wypaczyły się i zaklinowały we framudze – mruczał ze złością.
– Nie szarp ich z taką wściekłością, bo zepsujesz zamek – ostrzegł Jan i poszedł mu pomóc. Ale też nie udało mu się otworzyć. Obydwaj ze zdziwieniem, a zarazem podejrzliwie popatrzyli w moją stronę, jakby to była moja wina, że nie mogą otworzyć drzwi. Poszedłem więc im pomóc, choć nie mam doświadczenia z drewnianymi zamkami i kluczami. Przekręciłem klucz i zamek odskoczył. Owionęło mnie chłodne nocne powietrze, a nad dziedzińcem ujrzałem rozgwieżdżone niebo i kometę, która złotą wstęgą przeleciała po niebie.