Tego wieczoru, choć nie mogłem zasnąć, czułem się bardziej rześki niż przez całą zimę, w czasie której aleksandryjski żar wyssał moje ciało i myśli. Niechże sobie Aleksandria zostanie cudem świata dla turystów! Dla mnie wybił ostatni gong, żeby ją opuścić, bo inaczej zatracę się w gorączce użycia w tym zmęczonym grecką rriądrością mieście. Taki zblazowany mężczyzna jak ja może ulec jego urokom do tego stopnia, że jeśli posiedzi tu dłużej, zostanie w Aleksandrii na wieki.
Dlatego pomyślałem, że podróż morska i kilkudniowa wędrówka po rzymskich szlakach Judei oddadzą wielką przysługę zarówno memu ciału, jak i duchowi. Ale, jak to zwykle bywa, wcześnie zerwali mnie ze snu, żebym zdążył na statek, spałem więc za krótko i wymyślałem sobie od skończonych durniów, że zostawiam wygody cywilizowanego świata i jadę do obcej mi, wrogiej ziemi żydowskiej, sugerując się iluzorycznymi przepowiedniami i znakami, płodami własnej wyobraźni.
Takiego obłąkanego stanu ducha wcale nie poprawiło odkrycie, jakiego dokonałem w porcie. Zostałem bowiem oszukany gorzej, niż mogłem się spodziewać. Statek odnalazłem dopiero po długich poszukiwaniach, wypytywaniu i oglądaniu, bo własnym oczom nie wierzyłem, aby to zbutwiałe próchno, ta płaskodenna krypa była owym najnowszym, w dziewiczy rejs wypuszczanym cudem. Niewątpliwie łajba wymagała zabiegów, gdyż bez nowych uszczelnień i smołowania raczej by się nie utrzymała na powierzchni morza. Zapachy, jakimi mnie statek powitał, żywcem przypominały duchotę burdelu, armator Kanopos bowiem dla kamuflażu okadzał pokład najtańszymi kadzidłami. Przegniłe boki osłonięto pstrokatymi tkaninami, a dla uczczenia rejsu przywieziono z bazaru cały wóz zwiędłych kwiatów.
Mówiąc wulgarnie,: ta dzieża, naprędce osmołowana i ledwo przystosowana do morskiej żeglugi, była jak stara portowa dziwka, która w dziennym świetle waży się pokazywać jedynie owinięta od stóp do głów w pstrokate fatałaszki, bruzdy zmarszczek pokrywa warstwami pudru i z daleka odurza podłymi wonnościami. Podobne tej dziwce, fałszywe i pozbawione wszelkich złudzeń, było też spojrzenie nadzorcy statku, kiedy mnie powitał i klnąc się na wszystkich bogów zapewnił, że to jest właściwy statek, po czym wskazał mi mój barłóg wśród wielojęzycznego jazgotu, wrzawy, awantur, łez i dramatów pożegnań.
Kiedy to wszystko zobaczyłem, nawet nie wpadłem w gniew, ale ryknąłem wielkim śmiechem. Zaiste, człowiek nie musi szukać niebezpieczeństw, tylko ich mądrze unikać. No, ale strach przed wszelkim ryzykiem paraliżuje życie. Nasłuchałem się tylu filozofów, że jednego jestem pewien: nawet przy zachowaniu maksymalnej ostrożności nie można bodaj o kilka chwil przedłużyć swojego życia, jako że jego miara jest określona.
Są oczywiście i w naszych czasach egoistyczni i zabobonni bogacze, którzy łamią rzymskie prawo i dla rzekomego przedłużenia swego życia poświęcają trójgłowej bogini młode niewolnice, skracając im życie. W każdym większym mieście Wschodu znaleźć można wiedźmę lub obłąkanego, który zna zaklęcia i za dobrą opłatę gotów jest spełnić taką ofiarę. Moim zdaniem jest to absurdalne samooszukiwanie się. Człowiek potrafi siebie okłamywać i w dodatku jest przekonany, że każdemu dana miara i waga jego nie dotyczy. Co do mnie, to mam nadzieję, że jeśli dożyję starości, nie będę się bał śmierci na tyle, aby oddać się władzy szarlatanów.
W groteskowej sytuacji, w jakiej się znalazłem, pocieszała mnie okoliczność, że statek miał płynąć wzdłuż wybrzeża – no i to, że dobrze pływam.
Oddałem się niezmąconej radości, nie czułem nawet urazy za oszustwo, którego padłem ofiarą. Postanowiłem cieszyć się życiem i podróżą, a w przyszłości, zabarwiając nieco, przedstawiać opis wydarzeń jako doskonałą anegdotę.
Podniesiono kotwicę. Wiosła nieskładnie uderzyły o fale, statek się zakołysał, a rufa oderwała od przystani – kapitan chlusnął przez burtę z pucharu na cześć Fortuny. Rzeczywiście, lepszej ofiarobiorczyni nie można było wybrać, bo tylko przy sporej dozie szczęścia uda nam się dotrzeć do celu. Podróżni żydowscy wznosili ręce i patrząc na groźne morze przyzywali na pomoc po hebrajsku swego Boga. Na przednim pokładzie ustrojona wieńcami dziewczyna zaczęła brzdąkać na lirze, młody chłopiec grał na flecie. Nie trzeba było długo czekać, aby przy akompaniamencie instrumentów muzycznych rozbrzmiała najnowsza aleksandryjska fry wolna piosenka. Pątnicy żydowscy ze zgrozą zorientowali się, że na statku znajduje się objazdowa trupa aktorska, ale nic nie wskórali protestami. Albowiem my, ich zdaniem nieczyści, stanowiliśmy zdecydowaną większość pasażerów. Zresztą spóźnieni pielgrzymi żydowscy nie należeli do ludzi zamożnych, więc musieli cierpliwie znosić nasz widok i tylko pamiętać o częstym szorowaniu swoich naczyń.
W naszych czasach samotność jest niezmiernie rzadkim luksusem. Osobiście nigdy nie byłem zwolennikiem gromady niewolników, którzy śledzą każdy krok i każde słowo swego pana. Z politowaniem obserwowałem ludzi, którzy – czy to ze względu na swą pozycję, czy przez wygodnictwo – przez okrągłą dobę otaczali się niewolnikami. W czasie tej podróży musiałem zapomnieć o wygodach i dzielić miejsce sypialne z różnymi często bardzo podejrzanymi osobnikami. Podróżnym żydowskim udało się szczęśliwie dostać duże pomieszczenie sypialne. Przerobili skrzynię z piachem na paleniska dla przygotowywania koszernych potraw, inaczej dotarliby do brzegów Judei tak strefieni, czyli zanieczyszczeni, że nie mogliby nawet przekroczyć bram świętego miasta. Takie srogie są ich prawa i reguły czystości.
Sądzę, że nie dopłynęlibyśmy do celu, gdyby nie lekki pomyślny dla nas wiatr, no i żagle. Wioślarze tej krypy, podobnie jak ona sama, byli towarem wybrakowanym: astmatyczni, z trudem łapiący oddech starcy, żałośni nędzarze i kalecy. Nie wszyscy byli niewolnikami; rekrutowali się spośród najtańszej kategorii portowych szumowin, które z braku innych możliwości najmowały się do katorżniczej pracy. Zaprawdę, ci wioślarze mogli występować jako chór w przedstawieniach komediowych! Nawet ich przywódca, który na podium wybijał takt, pokładał się ze śmiechu, gdy widział, jak się grzmocą wiosłami albo przysypiają i spadają z ław wioślarskich. Myślę, że smagał ich batogiem tylko dla fasonu; naprawdę można było z nich wykrzesać tylko tyle, ile sami dawali.
O podróży nie mogę powiedzieć niczego więcej poza tym, że w żadnej mierze nie stanowiła impulsu pobudzającego pobożność ani duchowego przygotowania do przeżycia odwiedzin w świętym mieście. Przed każdym posiłkiem, rano, w południe i wieczór, żydowscy pątnicy wznosili ręce i zawodzili to smętne, to znów radosne psalmy; no, ale oni mieli wrodzoną pobożność i kult świątyni. W innych porach dnia z przedniego pokładu rozlegały się greckie piosenki ćwiczone przez trupę aktorską. A gdy czasem, na moment, udało się zwołać wioślarzy, wtedy z dolnego pokładu dochodził monotonny, skrzeczący i ochrypły, zawodzący skargi chór.
Ta Greczynka, która opleciona girlandami kwiatów śpiewem i grą na lirze zainaugurowała nasz rejs, miała na imię Myrina. Była chuda, o zadartym nosie i zielonych oczach, zimnych i badawczych. Mimo młodego wieku nieźle grała na instrumencie i śpiewała, była także zdolną tancerką akrobatyczną. Z przyjemnością codziennie obserwowałem jej prowadzone dla zachowania kondycji ćwiczenia. W tym czasie pobożni Żydzi zakrywali twarze i głośno wyrażali swą dezaprobatę.
Myrina jest imieniem amazonki. Ona sama szczerze przyznawała, że dostała je, ponieważ była taka chuda i nie miała piersi. Występowała już w Judei i w greckich miastach Perei, po drugiej stronie Jordanu. Opowiadała, że w Jeruzalem jest zbudowany przez Heroda teatr, ale nie odbywają się w nim przedstawienia, nikt bowiem nie chce spełniać funkcji mecenasa, a publiczności zjawia się niewiele.