– Przyjacielu mój, Marku – rzekł Karanthes, ciężko westchnąwszy – pozwól nazywać się przyjacielem, chociaż jesteś obywatelem Rzymu i człowiekiem wykształconym. Nie odnosiłeś się do mnie ani do mojej rodziny dumnie i władczo, jak to potrafią lokatorzy. Nawet uśmiechałeś się do mojej żony i syna, a mnie traktowałeś jak sobie równego. Tego, o czym mówiłeś – myślę o udręce i niepewności – naprawdę doświadcza każdy człowiek żyjący w naszych czasach. Jest to tym dziwniejsze, że przecież Rzym przyniósł światu pokój, więc nikt uczciwy nie musi się niczego bać, wyjąwszy poborców podatkowych i mieszanie się do polityki. Gdybyś był żonaty i odpowiadał za żonę i dzieci, na pewno inaczej byś myślał. – Jego ręce drżały bezradnie, kiedy szukał odpowiednich słów dla wyrażenia swoich myśli. – To jest miasto żydowskiego Boga. Głęboko go szanuję i daję ofiary, jak ci już opowiadałem, ale nawet nie próbuję zrozumieć jego bezgraniczności i bezobrazowości, bo tylko głowa by mnie z tego rozbolała. Nam, cudzoziemcom zamieszkałym wewnątrz murów miasta, nie wolno trzymać nawet najmniejszego wizerunku naszych bogów, aby nas bronili, Rzymianie zaś nie mogą modlić się nawet do cesarza. Od czasu do czasu żydowska straż niespodziewanie przeszukuje mieszkania cudzoziemców i niszczy każdy napotkany wizerunek, a jego właściciela bez litości karze grzywną. Mądry cudzoziemiec musi więc poddać się opiece żydowskiego Boga i bać się go. Przerażające rzeczy o nim się opowiada, bo jest to Bóg groźny. Nie mieszaj się do jego spraw, Marku, byś nie poniósł szwanku na zdrowiu. Na pewno jeszcze nie w pełni dotarło do ciebie, że dla Żydów religia jest polityką, a polityka religią, że cokolwiek robią, nigdy nie odrywają się od religii. Ich Bóg czyha na nich wszędzie, nawet w wychodku, aby i tam zachowywali się wedle jego Prawa. Dlatego najlepiej chodzić na paluszkach i trzymać buzię na kłódkę.
– Jestem obywatelem rzymskim – rzekłem z dumą. – Żaden Żyd nie może mi zrobić krzywdy. Nie podlegam ich jurysdykcji. Gdyby nawet mnie oskarżyli o coś w związku z religią, prokonsul nie odważyłby się mnie osądzić, tylko odesłałby sprawę do Rzymu, przed oblicze cesarza.
– Powiadają, że cesarz nie mieszka już w Rzymie, tylko gdzieś na odległej wyspie – wtrącił niewinnie Karanthes. – Zamiast niego rządzi ktoś inny, człowiek chytry i chciwy, któremu trzeba płacić haracz.
Teraz na mnie przyszła kolej, by memu syryjskiemu gospodarzowi, zatkać ręką usta i z przestrachem rozejrzeć się, czy przypadkiem ktoś nie usłyszał jego słów.
– Gdybyś te słowa wypowiedział w Rzymie – ostrzegłem – o głowę by cię skrócili. Nie wymawiaj głośno imienia tego męża, bo myślę, że jego oczy i uszy sięgają do najodleglejszych krajów.
– Widać, że w Rzymie trzeba być ostrożnym po rzymsku, a w Jeruzalem po jeruzalemsku – zauważył Karanthes, spokojnie zdjąwszy moją rękę ze swoich ust. – Tutaj wymówione przez ciebie imię jest równie drażliwe jak w Rzymie imię tego drugiego.
Przez chwilę rozmyślał, rozglądając się dokoła, wreszcie przycupnął w kucki koło mnie, bo wciąż siedziałem na progu domu owinięty żydowskim płaszczem, i zaszeptał mi do ucha:
– Dopiero po wszystkim cudzoziemcy zrozumieli, jakiego wielkiego nieszczęścia uniknęliśmy dzięki szybkości działania sanhedrynu. W wigilię Paschy, nic o tym nie wiedząc, staliśmy nad kraterem ziejącego ogniem wulkanu. Lud okrzyknął go już królem, a powiadają, że skrycie wspiera go pewna pustynna gmina i tajny związek, który zwie się cichym. Podobno był plan, by w czasie Paschy podpalić Świątynię, to miał być znak dla narodu, obalić radę i utworzyć rząd spośród rzemieślników i chłopów. Chyba się domyślasz, że coś takiego byłoby pretekstem dla wtrącenia się Rzymian. Namiestnik już nawet skompletował rezerwowy legion z żołnierzy ze wszystkich garnizonów, a sam rozlokował się w twierdzy Antonia, nie ryzykując, jak dawniej, zamieszkania w pałacu Heroda. Kiedy buntowników pozbawiono przywódcy, musieli znów działać w ukryciu.
– Nie wierzę ci – rzekłem. – Ze wszystkiego, co słyszałem, wynika, że jego królestwo nie jest z tego świata.
– No tak, mówi się różne rzeczy – potulnie zgodził się Karanthes. – Ale musi być ziarno prawdy w tych pogłoskach. Nie ma dymu bez ognia, nie sądzisz?
– Sądzę, że to rada, kapłani i uczeni w Piśmie rozsiewają teraz takie pogłoski, żeby usprawiedliwić nikczemną, podłą zbrodnię – powiedziałem z przekonaniem. – On nie był taki. Mówiono mi, że kazał nadstawiać drugi policzek do bicia i zabraniał zło złem odpłacać. Moim zdaniem to jedyny sposób uwolnienia się spod władzy zła, które prowadzi do zemsty i znów do kolejnej zemsty, i jeszcze raz do zemsty.
– Więc niech ma żal do siebie – zauważył rozsądnie Karanthes.
– Kto działa tu, na ziemi, czyni cuda i głosi nauki, musi się podporządkować ziemskim prawom. Może wykorzystano go jako narzędzie dla zrealizowania czyjegoś celu, bo rzeczywiście tylko dobrze o nim opowiadali. Ale jedyne, co mogła zrobić rada żydowska, to wyciągnąć wniosek wedle rozsądnej polityki i oczywistych faktów, bo nie wypada uzdrawiać chorych, wskrzeszać umarłych i ogłaszać się synem Boga. Wiadomo, że ich Bóg nie ma i nawet nie może mieć syna! Właśnie tym różni się od innych bogów. To musiało wzbudzać niepokój polityczny. A gdyby nastąpił przewrót, do władzy dorwałby się najmocniejszy, a nie najcierpliwszy. Bądź pewien, że zanimbym zdążył uznać się za zwolennika nowego króla, mój sklepik już by spłonął, a córka leżałaby z zakrwawioną głową i rozrzuconymi nogami w ulicznym pyle.
Zastanowiłem się nad jego ostrzegawczymi słowami i nad wszystkim, co usłyszałem i czego doświadczyłem. Następnie z rozwagą powiedziałem:
– Wydaje mi się, że jego przewrót zaczyna się wewnątrz człowieka, a nie poza nim. Tym właśnie różni się od wszystkich innych. Ale jak to ma nastąpić, jeszcze nie wiem.
Karanthes wzniósł ręce na znak poddania się i rzekł:
– Dobrze ci tak mówić, bo nie jesteś żonaty. Rób, jak chcesz, tylko później nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Udałem się do domu Szymona Cyrenejczyka, który wznosił się w wąskim zaułku i zewnętrznie nie różnił od innych miejskich domów. Brama wejściowa była zamknięta na klucz, choć przyszedłem w środku dnia. Musiałem długo się dobijać, zanim przyszła służąca, otworzyła bramę i szybko nakryła głowę, gdy mnie zobaczyła. Pozdrowiłem ją i spytałem o gospodarza, a ona rzekła:
– Jest chory, leży w ciemnym pokoju i nie chce nikogo widzieć.
Podałem swoje nazwisko, powołując się na bankiera Arystenosa, a na końcu powiedziałem:
– Twój pan na pewno będzie się chciał spotkać ze mną, bo przychodzę pomówić z nim o sprawie, która go dręczy.
Służąca wpuściła mnie do środka i poszła po gospodarza. Zauważyłem, że za zaniedbaną fasadą kryje się wnętrze urządzone w całkowicie nowoczesnym stylu greckim. W ogromnym atrium znajdował się otwór dachowy, a w posadzce basen na wodę deszczową. Na posadzce barwiła się wzorzysta mozaika kwiatów, ryb i ptaków, chociaż żydowskie prawo zabrania takich ozdób. W podcieniach atrium, jak to w cywilizowanym domu, ustawiono brązowe trójnogi i greckie amfory. Po chwili przyszedł odziany w znakomicie udrapowany chiton niewolnik grecki, dzierżący zwój papirusu. Miał siwe włosy i zaczerwienione oczy, jakby wiele czytał przy kiepskim oświetleniu. Zwyczajem rzymskim pozdrowił mnie i poprosił, bym usiadł i zaczekał.
– Co czytasz? – spytałem.
– To tylko księga pewnego żydowskiego proroka – odrzekł, chowając zwój za siebie. – Jestem nauczycielem synów gospodarza, Rufusa i Aleksandra, a mój pan jest człowiekiem prostym i nie interesuje się poezją.