– To było dawno i nie uważam, żeby mi dodawało znaczenia to, że kiedyś znałam tę jasnowłosą czarownicę – powiedziała.
– Tak, jest czarownicą – podchwycił szybko Jupe. – Pani była członkiem jej magicznego zgromadzenia, prawda?
– Tak i nudziło mnie to śmiertelnie. Nie sypiać po nocach po to tylko, żeby tańczyć w kółko przy świetle księżyca!
Oświadczyła następnie szorstko, że nie ma kontaktu z Madeline Bainbridge ani też z Charlesem Goodfellowem. Ostrym tonem oznajmiła, że Klara Adams to biedna, pognębiona przez los istota, która nikogo nie interesuje, i odłożyła słuchawkę.
– Niesympatyczna kobieta – skomentował Jupe. – Potwierdziła jednak to, co mówili inni. Zgromadzenie czarownic i czarowników istniało, ale jeśli to ono stanowi ów groźny sekret we wspomnieniach panny Bainbridge, nikogo to nie niepokoi. Nie wiadomo tylko, jak się sprawa przedstawia z Charlesem Goodfellowem, ale pozostali nic sobie z czarnoksięstwa nie robią. A więc to nie to, chyba że… – Jupe urwał i zmarszczył czoło – Jefferson Long! Jedyny, który nie chciał przyznać, że był członkiem magicznego zgromadzenia. Ale on nie mógł ukraść rękopisu. Siedział w tym czasie przed kamerą z Marvinem Grayem.
– Mógł kogoś wynająć – podsunął Pete. – Może jednak Gray napomknął mu o rękopisie. Może nawet powiedział, gdzie jest, a potem o tym zapomniał.
– To możliwe, ale mało prawdopodobne – oświadczył Jupe. – Kiedy Long miałby znaleźć czas na zaaranżowanie kradzieży, skoro właśnie wtedy prowadził wywiad? Coś jednak mnie w Longu niepokoi. Ciekaw jestem, co naprawdę o nim myślą ludzie stojący na straży prawa.
– Myślisz, że blaguje? – zapytał Pete.
– Odniosłem wrażenie, że gra jakąś rolę. Ponadto zna całą policję południowej Kalifornii. Jeśli to prawda, powinien znać komendanta Reynoldsa z Rocky Beach. Zobaczymy, co komendant ma o nim do powiedzenia. Jakoś łatwiej mi wierzyć w opinię komendanta niż w liczne plakietki i odznaczenia.
Rozdział 12. Detektyw z departamentu podpaleń
– Jefferson Long? – komendant Reynolds odchylił się na oparcie swego obrotowego krzesła. – Pewnie, że go znam. Uczestniczy w każdym zjeździe policji stanowej.
Komendant policji w Rocky Beach patrzył z zaciekawieniem na siedzących po drugiej stronie biurka Trzech Detektywów.
– Dlaczego interesuje was Long?
– Nie mogę tego dokładnie powiedzieć, by nie zawieść czyjegoś zaufania – odparł Jupe.
– Hmm! Tego rodzaju odpowiedź oznacza zwykle, że wasza firma ma klienta. Dobrze, tylko nie pakujcie się w tarapaty. Longa widywałem na zjazdach i od czasu do czasu oglądam jego program w telewizji. Facet jest w porządku. Podaje ludziom solidne informacje o przestępcach. Oczywiście, pretenduje do roli reportera śledczego. To mogłoby sugerować, że sam wykonuje pewną pracę detektywistyczną. Ale on tego nie robi. Moim zdaniem, po prostu zbiera informacje. Dostaje je od ludzi, którzy dokonali żmudnej pracy wydobycia faktów. Nie sądzę też, żeby był aż tak głęboko zainteresowany utrzymaniem prawa i porządku. Wciągnął się w ten temat ze względu na jego atrakcyjność. Chciał sobie wyrobić nazwisko i nadać rangę swoim audycjom telewizyjnym.
– Więc jest blagierem – powiedział Pete. – W jaki zatem sposób mógł dostać aż tyle nagród od wydziałów policji i urzędów szeryfa?
Komendant Reynolds wzruszył ramionami.
– Rzeczywiście, informuje publiczność o przestępstwach, takich jak oszustwa, włamania, fałszerstwo pieniędzy i tak dalej. Policja pragnie sobie zaskarbić zaufanie społeczeństwa i Long jej w tym pomaga. Zachęca ludzi do telefonowania na policję, gdy ktoś zauważy coś podejrzanego w sąsiedztwie. Tym sposobem naprawdę bardzo nam pomaga.
– Ale nie jest takim wielkim bojownikiem o ład i porządek, na jakiego się zgrywa – Jupiter z satysfakcją kiwnął głową. – Miałem uczucie, że gra pewną rolę.
– Gra ją przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – powiedział komendant.
Chłopcy podziękowali, wyszli z komisariatu i ruszyli szosą na piechotę.
– Znowu ślepy zaułek! – narzekał Jupiter. – Ujawniliśmy zadęcie Longa, ale teraz jestem pewien, że nie miał nic wspólnego z kradzieżą rękopisu.
– Skąd ta pewność? – zapytał Bob.
– Ze wszystkiego, co usłyszeliśmy. Myślę, że Long naprawdę ceni sobie dobre stosunki z policją. Na nich zbudował swą udaną karierę i nie sądzę, żeby ją ryzykował dla kradzieży rękopisu, który mógł go, co najwyżej, wprawić w zakłopotanie.
– Dlaczego więc nie powiedział prawdy o zgromadzeniu czarownic i czarowników? – zapytał Pete.
– To mnie nie dziwi. Dlaczego człowiek o jego pozycji miałby opowiadać o wygłupach młodości jakiemuś obcemu dzieciakowi? Bo tym to wszystko było: głupią zabawą, nie przestępstwem. Poza tym, nawet jeśli Long wiedział o rękopisie i chciał go ukraść, nie mógł tego zrobić. Było to niemożliwe do wykonania w tym czasie.
Detektywi pożegnali się w ponurych nastrojach i każdy poszedł do siebie. W trakcie kolacji z ciocią Matyldą i wujem Tytusem Jupiter był kwaśny i roztargniony. Po sprzątnięciu talerzy poszedł do swojego pokoju, położył się do łóżka i patrzył w sufit. Czuł się zupełnie zniechęcony. Nie widział żadnej nici wiążącej dawnych przyjaciół panny Bainbridge z kradzieżą rękopisu. Ale jeśli żaden z nich go nie ukradł, to kto tego czynu dokonał?
Jupe przywołał na pamięć dzień pożaru. Zdawało mu się, że znowu słyszy huczenie ognia, ogarniającego stary dom Amigos. Przypomniał sobie, jak po wydobyciu się z piwnicy stał z Bobem i Pete'em na przeciwległym chodniku i oglądał pożar. Był z nimi pan Grear, potem przybiegł Beefy i jego wuj. Byli tam także pan Thomas i pani Paulson. I tylko oni wiedzieli, że manuskrypt jest w mieszkaniu Beefy'ego. Wydawało się jednak zgoła nieprawdopobne, by któraś z tych osób go ukradła.
Po pewnym czasie Jupe zapadł w sen, a kiedy się obudził, za oknem świeciło słońce. Wstał, nadal osowiały, wziął prysznic i ubrał się. Potem zatelefonował do Boba i Pete'a i umówił się z nimi po śniadaniu przy autostradzie Nadbrzeżnej.
Była prawie dziewiąta, gdy opuścił skład złomu i poszedł w stronę autostrady. Bob i Pete już na niego czekali.
– Doznałeś w ciągu nocy jakiegoś objawienia? – zapytał Pete.
– Nie. Nie mogę wymyślić nic, poza pójściem do Beefy'ego i zabraniem się znowu do wywiadów z ludźmi.
– Już prawie nie mamy z kim rozmawiać – zauważył Bob.
– Nie znaleźliśmy nikogo z oczywistym motywem – odparł Jupiter. – Ale zostały osoby, które miałyby sposobność ukraść rękopis. Faktycznie to nawet nie zaczęliśmy ich sprawdzać!
– Pracowników Amigos Press? – spytał Pete.
Jupiter skinął głową.
– Jakoś nie wyobrażam sobie nikogo z nich jako złodzieja, a przebadaliśmy już wszystkich pozostałych – powiedział Pete.
Chłopcy pojechali do Los Angeles i stanęli pod drzwiami mieszkania Beefy'ego właśnie w chwili, gdy wychodził stamtąd szczupły mężczyzna w gabardynowych spodniach i płóciennej kurtce. Przechodząc obok chłopców, uśmiechnął się do nich.
Beefy wpuścił ich do środka, a jego rumiana zazwyczaj twarz była blada. William Tremayne chodził po pokoju tam i z powrotem i krzyczał:
– To jest spisek! Nienawidzą mnie! Zawsze mnie nienawidzili! Bestie!
– Uspokój się, wuju – prosił Beefy.
– Łatwo ci mówić. Ciebie nie oskarżono o umyślne podpalenie!
– Umyślne podpalenie?! – wykrzyknął Jupe. – Pożar miałby być wywołany umyślnie?
– Obawiam się, że tak – odpowiedział Beefy. – Człowiek, który stąd właśnie wyszedł, to policjant z departamentu podpaleń. Zażądał listy wszystkich pracowników Amigos Press i nazwisk ludzi, którzy odwiedzili dom wydawnictwa w dniu pożaru.