Beefy uśmiechnął się na tę myśl i opuścił pokój. Chłopcy usłyszeli, jak się potyka, wchodząc na schody. Odzyskał równowagę i wspiął się po pozostałych stopniach, pogwizdując wesoło.
– Miły facet – powiedział Pete – tylko ma takie nieskoordynowane ruchy.
Żaden z chłopców nie zaprzeczył. Pracowali w Amigos Press od trzech tygodni i wiedzieli, że Beefy Tremayne każdego rana potyka się na schodach. Beefy był szeroki w barach, muskularny niczym atleta, ale odnosiło się wrażenie, że poszczególne części jego ciała niezbyt dobrze do siebie pasują. Nogi były trochę za krótkie w zestawieniu z szeroką klatką piersiową. Stopy miał trochę za małe, podobnie jak nos, złamany kiedyś przy upadku. Był więc spłaszczony i lekko krzywy. Jego jasne włosy, choć krótko przystrzyżone, robiły wrażenie stale nie uczesanych. Ubranie, choć czyste i wykrochmalone, było zawsze wymiętoszone. Twarz miał nieładną, ale miłą i chłopcy go lubili.
Pete i Bob wzięli się z powrotem do sortowania poczty. Układali listy w zgrabne kupki na długim stole, zajmującym jedną stronę pokoju. Jupe otwierał właśnie duży płócienny worek pełen listów, gdy do pokoju wpadł suchy, siwowłosy mężczyzna.
– Dzień dobry, panie Grear – przywitał go Jupiter.
– Dzień dobry, Jupe – odpowiedział -… dobry Bob, Pete.
Pan Grear był kierownikiem biura. Przeszedł do małego gabinetu, który przylegał do sekretariatu, i usiadł za biurkiem.
– Czy widzieliście dzisiaj pana Williama Tremayne'a? – zapytał.
– Kilka minut temu poszedł na górę – odpowiedział Jupe.
– Muszę się z nim zobaczyć.
Pan Grear westchnął. Nie przepadał za Williamem Tremayne'em. W gruncie rzeczy nie lubił go żaden z pracowników. Uważano go za uzurpatora. Amigos Press zostało założone przez ojca Beefy'ego i Beefy je dziedziczył. W wyniku tragicznej katastrofy statku, w której zginął jego ojciec, Beefy został sierotą w wieku dziewiętnastu lat, ale zgodnie z testamentem, prezesem firmy został William Tremayne. I będzie prowadził wydawnictwo, dopóki Beefy nie skończy trzydziestki.
– Przypuszczam, że ojciec Beefy'ego zrobił to dla jego dobra i dobra jego dziedzictwa – powiedział pewnego dnia Grear. – Beefy był tak niezdarnym chłopcem. Nikt nie przypuszczał, że będzie miał dość sprytu do prowadzenia wydawnictwa. Okazało się to niesłuszne. Ma świetnego nosa do opłacalnych publikacji. Mimo to musimy znosić Williama Tremayne'a co najmniej do przyszłego kwietnia, kiedy Beefy skończy trzydzieści lat. Ciężka to próba. Tylko on decyduje o wydatkach. Tak więc gdy czegoś potrzebuję, choćby pudełka ołówków, muszę zyskać jego zgodę.
Pan Grear kipiał oburzeniem, ilekroć mówił o szefie. Dziś zdawał się również oburzony, ale nie odzywał się. Kiedy Pete wychodził roznieść pocztę, siedział w swoim biurze, patrząc z nieszczęśliwą miną na papiery na biurku.
Amigos Press mieściło się w dwukondygnacyjnej zabytkowej budowli, wciśniętej między bardziej nowoczesne biurowce przy ruchliwej alei Pacyfiku w Santa Monica. Budynek Amigos wzniesiony był w czasach, kiedy Kalifornią rządzili meksykańscy gubernatorzy. Ściany były grube jak zazwyczaj w ceglanych domach i mimo słonecznego lata w pokojach panował chłód. Na wszystkich oknach parteru umieszczono ozdobne, żelazne kraty, co dodawało budynkowi uroku.
Pete wszedł najpierw do działu księgowości – dużego pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Kierownikiem był tu niesympatyczny mężczyzna w średnim wieku. Nadzorował dwie markotne kobiety, które pracowały nad stertami faktur.
– Dzień dobry, panie Thomas – powiedział Pete i położył na biurku przed kierownikiem plik kopert.
Thomas zmarszczył brwi.
– Włóż pocztę do pudła na tamtym stole. Co jest z tobą? Nie potrafisz zapamiętać tak prostej rzeczy?
– W porządku, Thomas – odezwał się ktoś za plecami Pete'a. Był to pan Grear. – Jestem pewien, że Pete to potrafi. Nie zapominaj, że to ja nadzoruję sekretariat. Jeśli chłopiec popełnia błąd, zgłoś to do mnie, ja będę z nim rozmawiał.
Pete wymknął się z księgowości. Na korytarzu usłyszał, jak pan Grear mamrocze do siebie.
– Intrygant! Nie utrzyma się tutaj nawet roku. Nie wiem, jak go ścierpieli w firmie farmaceutycznej przez pięć lat!
Pete się nie odezwał. Miał kilka listów dla recepcjonisty, którego biurko stało w dużym frontowym pokoju. Dostarczył je i wszedł na piętro. Mieściły się tam biura wydawców, grafików i innych osób zajmujących się produkcją książek.
Pan Grear i pan Thomas nie odzywali się do siebie do południa. Potem zepsuła się kserokopiarka sekretariatu, co wywołało ostrą kłótnię między obu panami. Pan Thomas nalegał, by maszynę natychmiast naprawiono, a pan Grear upierał się przy zdaniu, że mechanik może przyjść następnego rana.
Przed czwartą Jupiter zaczął zbierać z poszczególnych działów listy do wysłania, a dwaj panowie wciąż wymieniali gniewne uwagi.
Kiedy Jupe wszedł do biura Beefy'ego, pani Paulson podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Była to pulchna kobieta o gładkiej cerze, wiele starsza od Beefy'ego, która pracowała już jako asystentka jego ojca.
Wręczyła Jupe'owi dwie koperty i przeniosła wzrok na drzwi, bo ktoś właśnie wchodził do pokoju.
– Szef czeka na pana – powiedziała, wskazując drzwi gabinetu Beefy'ego.
Jupe się obejrzał. Szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w gabardynowym ubraniu wyminął go i wszedł do gabinetu Tremayne'a.
– To Marvin Gray. Przyniósł pracę Madeline Bainbridge. – Pani Paulson westchnęła. – Poświęcił dla niej całe życie. Czy to nie romantyczne?
Nim Jupe zdążył odpowiedzieć, z gabinetu wyszedł Beefy z plikiem papierów w ręce.
– O, Jupe, dobrze, że jesteś. Zanieś to na dół i zrób natychmiast kopię. To rękopis, tylko w jednym egzemplarzu. Pan Gray się obawia, że może zaginąć.
– Kopiarka się zepsuła. Czy mogę z tym iść do punktu usługowego? – zapytał Jupe.
W drzwiach pojawił się Gray.
– Nie, nie rób tego – powiedział – bezpieczniej będzie trzymać ten rękopis tutaj.
– Zaopiekujemy się nim dobrze – przyrzekł Beefy.
Gray skinął głową.
– Świetnie. A teraz, skoro ma pan już tekst, poproszę o czek i będę uciekał.
– Czek? – powtórzył Beefy. – Chodzi panu o zaliczkę?
– Ależ tak. Zgodnie z umową, w chwili dostarczenia pracy winien pan wypłacić pannie Bainbridge dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
Beefy zdawał się wzburzony.
– Zazwyczaj najpierw czytamy tekst, proszę pana. Czek nie jest jeszcze nawet przygotowany.
– Och, rozumiem. W porządku. Będę więc oczekiwał nadejścia czeku pocztą – z tymi słowami pan Gray opuścił biuro.
– Najwyraźniej spieszy mu się z otrzymaniem pieniędzy – powiedziała pani Paulson.
– Przypuszczam, że nie zna się na umowach wydawniczych – odparł Beefy. – Przeoczył paragraf o akceptowaniu złożonego utworu do druku.
Wrócił do swojego gabinetu, a Jupe zszedł do sekretariatu wydawnictwa.
– Czy chcecie dziś pracować w godzinach nadliczbowych? – zapytał pan Grear, gdy Jupe znalazł się w pokoju. – Drukarnia dostarczyła nam właśnie nakład broszur o ptakach śpiewających. Włożymy je do kopert w dwie godziny i będę mógł je nadać jutro z samego rana.
Chłopcy byli skorzy popracować dłużej, zadzwonili więc do swoich domów w Rocky Beach i uprzedzili, że wrócą później. Byli wciąż zajęci przygotowywaniem broszur do ekspedycji, gdy pozostali pracownicy opuszczali biuro. Za kwadrans szósta pan Grear wychodził na pocztę z ostatnimi listami.