Bob i Pete wymamrotali zgodę i wszyscy trzej ruszyli żwirowaną drogą do bramy rancza panny Bainbridge. Tu ukryli rowery w przydrożnych chwastach i rozeszli się. Szczupła sylwetka Boba znikła wśród drzew cytrynowych. Pete poszedł dalej drogą, aż za posiadłość. Jupe odbył mozolny marsz przez pola, okalające dom i dębowy lasek. Za laskiem wszedł na wzgórze i znalazł na jego zboczu kępę krzewów. Przykucnął za nią i podniósł walkie-talkie do ust.
– Tu Jupe – powiedział cicho – zgłoś się, Pete.
Zwolnił przycisk i słuchał.
– Tu Pete. Jestem na łące na północ od domu. Widzę jego tył i światła w oknach. Za oknami poruszają się ludzie, ale nie mogę ustalić, co robią. Skończyłem.
– Nie opuszczaj pozycji. Co u ciebie, Bob?
– Widzę front domu. We wszystkich oknach ciemno. Skończyłem.
– Musimy czekać. Skończyłem – powiedział Jupiter.
Oparł się plecami o zbocze i patrzył na dębowy lasek, który całkowicie zasłaniał dom. W świetle księżyca drzewa robiły jeszcze bardziej upiorne wrażenie. Księżyc wznosił się coraz wyżej i pod supłowatymi pniami kładły się głębokie cienie.
Radyjko w jego ręce zatrzeszczało.
– Tu Pete. Właśnie pogasły światła w domu. Teraz widzę małe światełka na dworze. Skończyłem.
W ciemnym lesie poniżej Jupe'a zamigotało światełko. Potem drugie i trzecie. Jupe wcisnął guziczek radia.
– Wchodzą do dębowego lasku – powiedział cicho. – Widzę świece.
Czekał. Pod poskręcanymi konarami drzew poruszały się migotliwe ogniki. Następnie się zatrzymały, świece paliły się równymi płomykami. Było ich też coraz więcej.
– Podchodzę bliżej. Na razie zostańcie, gdzie jesteście – powiedział przez walkie-talkie.
Uwolnił przycisk radia i wyśliznął się zza krzewów. Zsuwał się ze wzgórza, aż osiągnął równy teren za domem panny Bainbridge. Tu zaś, jak skaczący cień, przemykał od krzaka do krzaka, póki się nie znalazł na skraju lasku. Zatrzymał się, spoglądając na płonące wśród drzew świece. Było ich dwanaście i formowały krąg. Przez chwilę w gęstych ciemnościach widział jedynie płomyki świec. Potem spoza ich kręgu wyłoniła się postać kobiety. Wpatrywała się przed siebie w noc. Była to Madeline Bainbridge. Jej długie blond włosy opadały luźno na ramiona, miała na nich wianek z kwiatów. Posuwała się wolno ku środkowi koła, zakreślonego przez światła świec.
Ktoś postępował za nią. Z ciemności wyłoniła się druga kobieta. Niosła tacę z wysoko spiętrzonymi owocami. Była to ta sama kobieta, którą Jupe widział po południu z panną Bainbridge, i wiedział, że musi to być Klara Adams. Weszła w krąg świateł i postawiła tacę na stole okrytym czarnym obrusem.
Następna twarz zajaśniała w ciemnościach – twarz Marvina Graya. Na jego głowie widniał również wianek z kwiatów. Zdawał się nie mieć ciała. Jupe uzmysłowił sobie, że nosi, podobnie jak obie niewiasty, czarną szatę. W czerni nocy ich sylwetki były niewidoczne, z tła wyłaniały się tylko twarze i kwietne wianki na głowach.
– Nakreślę krąg – zaintonował Marvin Gray. Jego ręce, białe na tle czarnej szaty, wykonywały jakiś kolisty ruch. W świetle świec zalśniło ostrze noża.
Jupe oddalił się od upiornego lasku i trojga dziwnych ludzi pod jego konarami. Gdy znalazł się dostatecznie daleko, by mówić swobodnie, wcisnął guziczek walkie-talkie.
– Pete? Bob? Jestem na polu za laskiem. Z całą pewnością w lasku odbywa się sabat.
– Zaraz tam będę – odpowiedział Bob.
– Ja też – zgłosił się Pete.
Pete pojawił się po paru minutach, szedł cicho jak duch. Następnie Bob przekradł się do nich z ciemności.
– Jest ich tylko troje, ale szykują się do odbycia ceremonii – relacjonował Jupe. – Marvin Gray ma nóż.
– Czytałem gdzieś o tym – powiedział Bob. – Nakreśli nożem krąg na ziemi. Czarownicy wierzą, że krąg zwiększa ich siłę.
– Chodźmy popatrzeć.
Bob i Pete poszli milcząco za Jupe'em, wpatrując się nerwowo w ciemności. Jaki to dziwny rytuał ujrzą za chwilę na własne oczy? Dostrzegli trzy postacie o białych twarzach w kręgu płonących świec. Zobaczyli Madeline Bainbridge unoszącą w górę puchar. Miała zamknięte oczy, jakby się modliła. Chłopcy wstrzymali oddech.
Wtem z ust Pete'a wyrwał się cichy okrzyk grozy. Z ciemności wyszło jakieś stworzenie i stanęło przy nim. Nie poruszało się. Pete czuł na sobie jego gorący oddech. Wtem warknęło cicho a złowieszczo.
Rozdział 8. Morderstwo dokonane mocą czarów?
– Co to?! – krzyknął Marvin Gray. – Kto tam jest?
Chłopcy zamarli, a warczenie nie ustawało.
Klara Adams uniosła ręce do ust, wpatrując się w ciemność za kręgiem. Madeline Bainbridge stała nieruchomo. Wyglądała jak rzeźba z kości słoniowej i hebanu. Marvin Gray wydobył spod czarnej szaty latarkę elektryczną. Włączył ją i ruszył ku Trzem Detektywom. Jupe zobaczył, że koło Pete'a stoi pies – gładkowłosy doberman, którego widział po południu. Był najwidoczniej wytresowany i zatrzymywał intruza, ale nie atakował nie sprowokowany. Nie starał się też ugryźć Pete'a.
– Co tu robicie, chłopcy? – zapytał Gray.
Jupe poczuł na sobie wzrok Graya i serce mu załomotało. Jak wytłumaczyć temu człowiekowi fakt, że młody kuzyn Beefy'ego Tremayne'a, który zachowywał się tu po południu jak układny gość, wraca oto wieczorem szpiegować jego i dwie kobiety?
– Kto tam jest, Marvinie?! – zawołała Madeline Bainbridge.
– Banda dzieciaków. Pewnie przyszli z Malibu. Trzeba wezwać szeryfa i wsadzić ich do ciupy!
Serce Jupe'a biło teraz jak szalone. Czy to możliwe, że Gray go nie poznał?
– Hej, panie! – powiedział. – Może pan zawołać tego psa?
– Dobrze. Bruno, chodź tu, do nogi!
Pies przestał warczeć i podszedł do Graya.
– A teraz powiedzcie, co tutaj robicie? – zapytał Gray ponownie. – Nie widzicie, że to teren prywatny?
– Nie, bo ciemno – odpowiedział Jupe zuchwale. – Szliśmy sobie na spacer przez wzgórza. Zboczyliśmy ze ścieżki i nie możemy znaleźć drogi powrotnej.
– Marvin! – zawołała Madeline Bainbridge ze zniecierpliwieniem. – Pozwól chłopcom odejść i wracaj tutaj. Wstrzymujesz nas.
Jupiter popatrzył na nią, po czym zwrócił wzrok na Graya. Ten zachowywał się niepewnie. Wyraźnie nie mógł się zdecydować, co robić.
Jupe ruszył w stronę panny Bainbridge.
– Przepraszamy panią najmocniej – mówił. – Naprawdę nie chcieliśmy przeszkadzać.