Выбрать главу

– Przykro mi, proszę pana – powiedział w końcu Tytus – ale mój bratanek mówił prawdę. Pręty, których pan potrzebuje, są na klatki dla zwierząt. Zamierzam je sprzedać cyrkowi, kiedy je odpowiednio wyporządzę.

Jupe wytrzeszczył oczy. Bob i Pete rozdziawili usta. Pan Olsen popatrzył na Tytusa wilkiem.

– Dobrze, niech będą klatki dla zwierząt. Czy pan wie, ile on chciał za nie? Cztery tysiące dolarów! Po tysiąc za sztukę!

– Ano – odparł Tytus – chłopak jest młody i ceny mu się mylą.

– Tak myślałem – uśmiechnął się klient z zadowoleniem.

– Cena jest sześć tysięcy dolarów – powiedział Tytus Jones. – To będzie po tysiąc pięćset za sztukę.

Przybysz znieruchomiał. Tytus włożył fajkę do ust, pyknął i zakołysał się na piętach. Jupe wstrzymał oddech, czekając na gwałtowną reakcję Olsena.

W tym momencie ukazał się Hans.

– Ma pan coś dla mnie do roboty, szefie? – zapytał. – Jest dość czasu, żeby coś oczyścić,

Pan Olsen spojrzał swymi zimnymi oczami na potężną postać pracownika i opuścił powieki.

– Może pan zapomnieć – mruknął. – Zwykłem lepiej wydawać pieniądze.

Jupiter stał spoglądając za odjeżdżającym samochodem. Miał wielką ochotę uściskać wujka Tytusa.

Kilka minut później Trzej Detektywi czołgali się wzdłuż rury prowadzącej do Kwatery Głównej. Gdy tylko znaleźli się w środku, Jupe rzucił się do Wszystkowidzącego. Był to peryskop, przez który mogli obserwować teren przed stertami złomu okalającymi przyczepę.

– Wszystko w porządku – zakomunikował. – Pan Olsen nie wrócił.

– O rany! – wykrzyknął Bob. – Myślałem, że padnę, gdy twój wujek podbił jeszcze cenę.

– Sześć tysięcy dolarów! – zawtórował mu Pete. – A ja myślałem, że postradałeś rozum!

Jupiter pokiwał głową.

– Nie dziwię ci się, Drugi. Ale uczucia, które wujek Tytus żywi dla cyrku, są daleko silniejsze od chęci zrobienia korzystnego interesu.

– Co mnie zastanawia, to dlaczego wszyscy nagle chcą kupić żelazne pręty – powiedział Pete.

– Powinieneś się spytać twojej cioci, kto kupił tę całą stertę – zwrócił się Bob do Jupe'a.

Nim Jupe zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon,

– Jupiter Jones, słucham.

Do słuchawki telefonu podłączony był głośnik, tak więc wszyscy trzej mogli słyszeć rozmówcę.

– Cześć, Jupe. Mówi Mike Hall. Czy moglibyście przyjechać tu dziś wieczór?

– Nie wiem, czy uda nam się wyrwać – odpowiedział Jupe. – Ale dlaczego? Coś zaszło nowego?

– Nic specjalnego. Myślałem tylko, że może chcecie zobaczyć goryla. Właśnie przyjechał,

– Świetnie. Bardzo duży?

Mike roześmiał się.

– Dostatecznie. Oczywiście naszym głównym problemem pozostaje George. Czy pamiętasz, że mówiłem wam, że on się robi nerwowy po zmroku?

– Nie zapomnieliśmy, Mike. Rozmawialiśmy o tym, że warto by się dowiedzieć, co tam się dzieje po zapadnięciu zmierzchu.

– No to mielibyście szansę – powiedział Mike zachęcająco.

– Dobrze. Postaramy się, żeby nas puszczono z domu, i musimy załatwić sobie środek lokomocji.

– Świetnie! Mogę czekać na was przy bramie. Przyjedziecie znowu ciężarówką?

– Nie sądzę – odparł Jupe. – Tym razem wybierzemy się rollsem.

Mike'a zatkało na moment.

– Macie rolls-royce'a? – zapytał i zaczął się śmiać.

– Spytaj, co go tak śmieszy – powiedział Bob.

– Słyszałem! – zawołał Mike. – Śmieję się, bo Jay Eastland zgrywa ważniaka, jak wiecie, i właśnie taką limuzyną jeździ, żeby zaimponować ludziom.

Jupe spojrzał na zegarek.

– Będziemy tam koło dziewiątej, Mike. Zjemy obiad i muszę się skontaktować z Worthingtonem.

– Worthington? Kto to?

– Nasz szofer.

W słuchawce znowu rozbrzmiał śmiech.

– Ale numer! – wykrztusił wreszcie Mike. – No dobra, do zobaczenia.

Jupiter odłożył słuchawkę.

– Chyba powinienem był wyjaśnić Mike'owi, że rolls nie należy naprawdę do nas, ani też Worthington.

– Nic się nie stało – powiedział Bob. – W końcu rozbawiliśmy go. Przy kłopotach w parku-dżungli śmiech mu dobrze zrobi.

Punktualnie o dziewiątej wieczorem lśniący staroświecki rolls-royce podjechał pod główną bramę parku-dżungli. Jupe wyjrzał przez okno.

– Mike miał nam wyjść tu na spotkanie.

Lampa nad bramą zataczała jasny krąg. Poza tym park tonął w ciemnościach. Liście palm szeleściły w wieczornym wietrze. Z oddali dobiegały dziwne, skrzekliwe odgłosy.

Pete wyskoczył z auta i otworzył bramę. Poczekał, aż rolls się przetoczy, zamknął ją i wsiadł z powrotem.

– Cieszę się, że Worthington zawiezie nas do środka. Dość straszno tu po ciemku.

Pilotowany przez Pete'a, obdarzonego niezawodnym zmysłem orientacji, Worthington płynnie przejeżdżał przez liczne rozwidlenia dróg. Właśnie zamierzał skręcić na drogę prowadzącą do domu, gdy Pete dotknął jego ramienia.

– Proszę się na chwilę zatrzymać.

Jupiter uniósł brwi ze zdziwieniem.

– Co jest, Pete?

– Zdawało mi się, że słyszę jakieś hałasy.

Siedzieli czekając i nasłuchując. Istotnie, z zarośli dobiegały jakieś odgłosy. W oddali pobrzmiewał zawodzący dźwięk syreny.

– Patrzcie, reflektory! – wskazał Bob.

Niebieskawe łuki światła ślizgały się po niebie, a w lesie przed nimi rozlegały się trzaski. Dobiegł ich ciężki, spazmatyczny oddech. Spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś postać i przemknęła przez drogę, dobrze oświetlona reflektorami rollsa.

– Hank Morton! – wykrzyknął Bob,

– I to dobrze wystraszony – powiedział Pete. – Pędził jak wariat. Ciekawe, co tym razem zmalował.

Morton wpadł w gęstwinę po drugiej stronie drogi. Powoli trzaski pod jego stopami ucichły.

Przed samochodem pojawiły się tańczące światła latarek. Słychać było nawoływania,

– Zdaje się, że są jakieś kłopoty – powiedział Bob.

– Chodźmy zobaczyć, co się dzieje! – zawołał Jupe. Wysiedli szybko i puścili się biegiem. Ktoś zawołał:

– Jupiter! Bob! Pete!

Odwrócili się i zapatrzyli w mrok.

– Tutaj, – Zamigotało światło latarki. – To ja, Mike.

Zbliżyli się do niego. Mike był mocno zdyszany. Za nim jakieś mgliste postacie przesuwały się wolno przez dżunglę, rzucając snopy światła to w prawo, to w lewo, to w górę. Zauważyli, że kilku mężczyzn nosi broń. Jupe z zapartym tchem obserwował niesamowitą scenę.

– Co się dzieje? – zapytał. – George znowu uciekł?

– To nie George tym razem – wysapał Mike. – Dużo gorzej.

– Co się stało? – zapytał Bob. – Ci ludzie są uzbrojeni. Szukają może Hanka Mortona?

– Kogo?

– Hanka Mortona – odpowiedział Pete. – Pędził przed chwilą przerażony. Widzieliśmy go, jak przeciął drogę poniżej wzgórza.

– Ach tak?! Wiedziałem! – wykrzyknął Mike.

– O czym? Co tu się w ogóle dzieje? – dopytywał się Bob.

– Goryl, o którym wam mówiłem, wydostał się z klatki i uciekł.

– Jak to? Czy to znaczy, że biega tu gdzieś dziki goryl? – przeraził się Pete. – Kiedy to się stało?

– Niedawno. Zaraz po tym, jak Dawson przywiózł George'a z powrotem do domu.

– Dziki goryl i lew – powiedział Jupiter w zamyśleniu. – Nie bardzo wiem, Mike, jak te dwa gatunki zachowują się wobec siebie. Czy obecność lwa mogła tak przerazić goryla, że wyłamał kraty?

Mike wzruszył ramionami.

– Jim wie na ten temat więcej ode mnie. Ale po tym, coście mówili, wcale nie jestem pewien, czy goryl sam wydostał się z klatki.