– Okay!
Ciemna postać zbliżała się, idąc z głębi olbrzymiego placu, zawalonego stertami złomu. Nadchodzący również trzymał w ręce walkie-talkie z wysuniętą anteną.
– Trafiłeś na coś, Dobbsie? – zapytał Przecinek.
Drugi mężczyzna potrząsnął głową. Szedł wolno, wpatrując się uważnie w leżące na drodze kawałki metalu.
– Absolutnie nic – powiedział, a jego głos rozległ siew walkie-talkie Olsena.
– Szukaj dalej – powiedział Olsen. – Może być zagrzebane.
Pochylił się i odrzucił stary błotnik, który upadł z głuchym brzękiem. Za nim poleciała krata chłodnicy i zderzak. Olsen rozejrzał się i potrząsnął głową.
Drugi mężczyzna również podniósł i odrzucił napotkane kawały złomu. Wreszcie zrównali się z sobą i wcisnęli anteny nadajników.
– To jest szukanie igły w stogu siana – powiedział ze znużeniem przybyły.
– Wiem – odparł Przecinek – ale nie możemy ryzykować, by nam się to teraz wymknęło. Za duża stawka, żeby po prostu machnąć na wszystko ręką.
– A co z tym drugim miejscem?
– Skład złomu Jonesa? Prawdopodobnie czysty, ale będziemy go mieli na oku. Ten gruby dzieciak może coś wiedzieć. Weźmiemy się za niego później.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Znali tylko jednego grubego dzieciaka związanego ze składem złomu. Jupe przełknął ślinę. Nie lubił, żeby go nazywano grubym, a pogróżka w ostatnich słowach Olsena, była mu szczególnie niemiła.
Towarzysz Olsena zaśmiał się. Miał bladą, kwadratową twarz, małe jak paciorki oczy i płaski, jakby rozmiażdżony nos.
– A co z tymi dwoma, które Hall właśnie dostał? Warto by się nimi zająć.
Olsen potrząsnął głową przecząco. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kartkę.
– Jeszcze nie. To zbyt ryzykowne. Ptaszki mogłyby odfrunąć. – Stuknął palcem w kartkę. – To jest informacja z Dory salonu: DOK KIT STUK PAK EKS KRÓL. Sześć K. To może być kod depeszy, może też mówić o sześciuset K. To jest około pół miliona gotówki, Dobbsie. Całkiem nieźle. Kupa kitu.
Paciorkowate Oczko wzruszył ramionami.
– Pewnie, i wszystko możemy zaprzepaścić czekaniem. Dlaczego nie zgarniemy go po prostu?
Przecinek schował kartkę do kieszeni.
– Poczekamy – powiedział stanowczo. – Pierwszy ruch musi zrobić on. Ktoś był dzisiaj nieostrożny. Jeśli znajdziemy kit pierwsi, mamy ich obu w garści.
– Dobra. Ty jesteś szefem.
– Zgadza się. Teraz idę się dowiedzieć, czy Eastland maczał w tym palce. Rozrabia, bo potrzebuje pieniędzy. Mógł wypuścić goryla. Nie zapominaj, że Hall wisi u niego na pięćdziesiąt patyków, gdyby coś się stało.
Drugi wyszczerzył się w uśmiechu i stuknął pięścią o pięść.
– Chciałbym dać łupnia Eastlandowi. Wyrzucił mnie z planu filmowego.
Przecinek roześmiał się.
– Mnie on nie zawadza. Dobra, Dobbsie, jutro o tej samej porze. – Machnął niedbale ręką na pożegnanie i poszedł wzdłuż ogrodzenia. Dobbsie odszedł w głąb składowiska.
Pete szturchnął Jupitera i wskazał na ogrodzenie. W miejscu, do którego zmierzał Olsen, było uszkodzone. Siatka zwisała tam luźno, niemal do ziemi. Przecinek przeszedł przez nią. Odszukał metalowy słupek, ustawił na właściwym miejscu i podciągnął na niego drut wieńczący siatkę. Uporawszy się z tym, otrzepał ręce i ruszył w górę stoku, w stronę domu Halla. Znikł w ciemnościach dżungli, słychać było tylko jeszcze przez chwilę odgłos jego kroków.
Trzej Detektywi odczekali, aż kroki umilkną, i podnieśli się. Składowisko złomu było ciche, zapewne zamknięte na noc. Pagórkowatego Oczka nie było już widać. Chłopcy zaczęli piąć się w górę zbocza.
Nagle Pete syknął ostrzegawczo. Stanęli bez ruchu.
Coś poruszało się ukradkiem w trawie. Słychać było czyjeś miękkie kroki. Chłopcy cofnęli się niepewnie i wpatrywali się w mroczną dżunglę, a puls rozsadzał im skronie.
Od pnia drzewa oderwała się niewyraźna sylwetka i ruszyła ku nim. Serca skoczyły im do gardeł. Odwrócili się i zaczęli biec. Jupe potknął się o niewidoczny korzeń i runął ciężko na ziemię. Jego ręce uderzyły o coś twardego i zimnego. Ktoś burknął coś tuż za nim. Jupe złapał twardy przedmiot – kawałek metalowego prętu – i zerwał się na nogi.
Pete chwycił Jupe'a za ramię i pociągnął za sobą. Z ciemności dobiegł ich gniewny okrzyk i nagle znaleźli się w snopie światła ręcznej latarki.
Poszycie lasu trzaskało pod ciężkimi krokami człowieka, który ich gonił, Jupiter biegł, ciągnięty przez Pete'a, nie wypuszczając z ręki swej broni. Bob pędził przed nimi, w poprzek stoku. W pewnym momencie zachwiał się i upadł. Jupe i Pete podnieśli go natychmiast.
Znowu dosięgnął ich snop światła i ktoś zawołał ochryple, żeby się zatrzymali. Ale biegli dalej jeszcze szybciej.
Zdyszani pędzili przez zbocze, wiedzeni niezawodnym zmysłem orientacji Pete'a. Wypadli wreszcie z lasu na drogę. Wprost przed nimi połyskiwał rolls-royce. Zabłysły jego przednie światła. Jupiter pierwszy szarpnął drzwi i rzucił się do środka.
– Szybko! Gazu!
Gdy Bob i Pete zwalili się na siedzenie obok Jupe'a, dystyngowany szofer odpowiedział spokojnie:
– Doskonale, panie Jones. – Uruchomił silnik i zręcznie zawrócił wielki samochód.
Zbliżali się już do głównej bramy, gdy z dżungli wyskoczył mężczyzna, tuż przed samochodem. Worthington zboczył błyskawicznie. Na krótką chwilę mignęła im wykrzywiona gniewem twarz mężczyzny. Uniósł pięść i zaczął biec za samochodem.
– O rany! – wykrztusił Pete. – Przecież to nowy pracownik, Bo Jenkins.
Odwrócili się, by spojrzeć na niego przez tylną szybę. Stał na drodze i wygrażał im swą potężną pięścią. W geście tym było tyle złości, że odruchowo obsunęli się jak najniżej na siedzeniu. Ale samochód był już w bezpiecznej odległości.
Worthington zwolnił przy bramie i Pete wyskoczył, by ją otworzyć. Wsiadł z powrotem, kręcąc głową w zupełnej dezorientacji.
– O co tu właściwie chodzi?
Jupe nie odpowiedział. Siedział nachmurzony, równie jak Pete zbity z tropu, i ściskał w ręku swą broń, której nie użył.
Pete, Bob i Jupiter stali przed bramą składu złomu Jonesa. Worthington dowiózł ich tu bezpiecznie i odjechał żegnany serdecznymi podziękowaniami.
– Jest późno, ale proponuję krótkie zebranie – powiedział Jupe. – Musimy zapisać rozmowę między tym typem Olsenem i tym drugim, Dobbsiem. Może w niej tkwić coś, co pomoże nam rozwiązać tajemnicę.
Poszedł spiesznie przodem w stronę Kwatery Głównej. Nim zagłębił się w Tunelu Drugim, rzucił na warsztat w pracowni metalowy pręt, który zabrał z parku-dżungli. Wreszcie w swym biurze, chłopcy zasiedli wokół biurka. Bob wyciągnął notes.
– Myślę, że możemy pominąć ostatnie zdarzenie – powiedział. – Nic było nic tajemniczego w tym, że ten wielki Jenkins nas gonił. Facet był zwyczajnie wściekły.
– Wyeliminujemy na razie Bo Jenkinsa – zgodził się Jupiter. – Przypuszczam, że robił po prostu obchód posiadłości. Pewnie ma prawo przeganiać wszelkich intruzów, którzy mogą zakłócić spokój zwierzętom.
– Nie bardzo się zgadzam – zaprotestował Pete. – Nie byliśmy dla niego nie wiadomo kim. Widział nas wcześniej z panem Hallem i Dawsonem przy klatce goryla. Nie musiał, jakby się kto mnie pytał, zachować się tak napastliwie.
– Prawda – przyznał Jupe – ale było ciemno. Mógł nie widzieć nas wyraźnie i myśleć, że jakieś dzieciaki włamały się do środka. Skłaniam się do potraktowania jego zachowania jako działania w nieświadomości. Proponuję zignorować ten incydent i przejść do rozmowy między panami Olsenem i Dobbsiem.
Bob zapisywał pilnie, gdy odtwarzali zasłyszane słowa i dyskutowali ich znaczenie.