Chłopcy patrzyli na niego pytająco. Włożył do ust cienkie cygaro, splunął, przytknął zapałkę do cygara, zaciągnął się i znowu splunął. Wreszcie wyjął cygaro z ust i wycelował nim w chłopców.
– No to wam powiem. Ile razy się tu pokażecie, jakieś zwierzę ucieka z klatki. Pomyślcie nad tym. Mam rację?
Chłopcy spojrzeli po sobie. Wreszcie Dawson przełamał napięcie, wybuchnąwszy śmiechem.
– Mam rację – powtórzył. Trącił butem martwą panterę. – Zaraz wrócę po tego kota. Póki co, dam wam dobrą radę.
– Co takiego, proszę pana? – spytał Bob.
– Miejcie się na baczności – odparł krótko. Odwrócił się i odszedł. Po chwili znikł im z oczu w wysokiej, falującej trawie,
ROZDZIAŁ 16. Żelazne pręty
Po odejściu Dawsona Jupe poprowadził swych towarzyszy w dół wzgórza, do ogrodzenia wzdłuż składowiska złomu. Stanęli przy nim, rozglądając się po rozległym placu. Cały był zawalony skrawkami żelaza. Tu i ówdzie uwijali się robotnicy.
– Po cośmy tu przyszli? – spytał Pete.
– Szukać przemyconych diamentów i klatki George'a – odparł Jupe.
– Myślisz, że diamenty są wciąż w klatce? – zapytał Bob.
– Wątpię. Zbyt długo poniewierała się na tym placu. Ale gdybyśmy ją znaleźli, może nasunęłoby się nam wyjaśnienie, jak je ukryto.
– Ale, Jupe – odezwał się Pete – jeśli diamentów nie ma już w klatce, gdzie mogą być? Czego właściwie mamy szukać? Papierowej torebki?
Jupe spochmurniał.
– Prawdę mówiąc, Pete, nie wiem, gdzie mogą być. Myślę, że Olsen i Dobbsie też nie wiedzą. Gdyby wiedzieli, już by je znaleźli.
– Olsen i Dobbsie przetrząsnęli wczoraj to całe składowisko i niczego nie znaleźli – powiedział Bob. – Zdaje ci się, że będziemy mieli więcej szczęścia?
– Jest jasno – odparł Jupe. – To nam daje nad nimi przewagę.
– Najbardziej wariacki pomysł, jaki w życiu słyszałem – mruknął Pete.
Robotnik, pracujący najbliżej ogrodzenia, odszedł w głąb placu.
– Chodźmy – powiedział Jupiter.
Odnaleźli miejsce, w którym Olsen przeszedł przez ogrodzenie poprzedniego wieczoru, i w kilka chwil znaleźli się między stertami rupieci. Zdawać się mogło, że zebrano tu wszystkie pogruchotane samochody z Kalifornii. Z przeciwległej strony placu dobiegł hałaśliwy brzęk, któremu wtórował miarowo zawodzący pisk.
– Chodźmy zobaczyć, jak pracuje ta rozdrabniarka metali – powiedział Jupe.
Kilkaset metrów od nich stał ogromny dźwig. W jego kabinie widać było maleńką sylwetkę operatora. Z żałosnym skowytem znad sterty złomu uniosły się żelazne kleszcze, w których tkwił wrak samochodu. Operator przesunął lewar i kabina obróciła się. Żelazne kleszcze rozhuśtały się ze zgrzytem nad rumowiskiem. Potem zatrzymały się, powodując niebezpieczne zakołysanie tkwiącego w nich samochodu. Następnie zjechały gwałtownie w dół i otworzyły się. Samochód spadł z łomotem. Z głośnym łup-łup-łup samochód potoczył się naprzód, podrygując szaleńczo.
– Transporter – powiedział stojący na stercie złomu Pete. – Wiezie samochód prosto do tej szopy,
Transporter posuwał się w równych szarpnięciach. Gdy stary samochód zniknął w paszczy szopy, pas zatrzymał się.
Przeraźliwy, narastający skowyt rozdarł powietrze. Chłopcom mało bębenki w uszach nie popękały.
– Pracuje rozdrabniarka metali – stwierdził Jupe.
– Uff! – szepnął Pete. – Zupełnie, jakby żywcem zjadał samochód.
Dźwig znowu wziął obrót. Olbrzymie kleszcze zawisły w górze, rozkołysane, jakby wypatrywały następnej ofiary. Potem ze zgrzytem opadły na kolejny wrak i odstawiły go do paszczy szopy.
Jupe odwrócił się.
– Dobra, już wiemy, Jak to pracuje. Wracajmy do naszej tajemnicy.
Bezskutecznie myszkowali jakiś czas wśród złomu.
– Może by mi lepiej poszło, gdybym wiedział, czego szukam – powiedział Pete, kopiąc jakiś rupieć.
– Stój, Pete! – zawołał Jupe. – Co to było?
Podbiegł do Pete'a i podniósł ostrożnie jakiś przedmiot.
– Wygląda jak klatka – powiedział Bob. – A raczej jak coś. co było kiedyś klatką.
– Też mi klatka! – obruszył się Pete, – Nie ma prętów. Już prędzej wygląda na połamaną skrzynię.
– Pewnie przeszło to już przez rozdrabniarkę metali – zdecydował Jupe. – Jak pamiętacie, rozdrabniarka oddziela metal od innego materiału, i tamten materiał odrzuca.
– Ha-ha! – zawołał Pete zbiegając ze sterty rupieci i dzierżąc długi i czarny pręt żelazny. – Ta rozdrabniarka to lipa. Nie odróżnia żelaza. Jak to nazwiesz?
Jupe był tak uradowany, że prawie krzyczał w podekscytowaniu.
– Dobra robota, Pete! To może być właśnie to, czego szukamy! Daj mi to, chcę obejrzeć.
Pete podał mu pręt, który Jupiter natychmiast wypuścił z rąk.
– Dziurawe łapy! – prychnął Pete.
– Ja nie… nie spodziewałem się… – Jupe pochylił się i podniósł pręt. – To dziwne. Jest strasznie ciężki.
– Pewnie, że ciężki – powiedział Pete. – Jak myślisz, dlaczego tak narzekałem, gdy dźwigałem tony takich prętów z samochodu twego wujka?
Jupe patrzył na pręt w zamyśleniu.
– Nie zdawałem sobie sprawy. Jestem pewien, że ten, który wziąłem… – urwał z otwartymi ustami.
– Co ci jest, Jupe? – zapytał Bob.
– N… nie – Jupe zarzucił sobie pręt na ramię. – Szybko! Musimy natychmiast wracać do składu!
– Ale dlaczego?! – zaprotestował Pete. – Tak się ucieszyłeś, że znalazłem ten pręt. Skąd wiesz, czy nie znajdę więcej?
– Wiem, bo nie ma tu dużo takich prętów, o jakich myślę – Jupe ruszył już przed siebie.
– To znaczy jakich? – zapytał Pete.
– Takich, w których są szmuglowane diamenty – odparł Jupe, idąc szybkim krokiem w stronę ogrodzenia.
Niedługo czekali na wracającego z okolic Chatwick Konrada. Nie sposób było po drodze wciągnąć Jupitera w rozmowę. Siedział w samochodzie, patrząc przez okno. Szczypał dolną wargę i od czasu do czasu kiwał głową, jakby na potwierdzenie własnych rozważań. Bob i Pete przywykli już do tych napadów milczenia. Wiedzieli, że Jupe wytłumaczy im wszystko w odpowiednim czasie.
Gdy tylko zajechali do składu, Jupe pobiegł do swej pracowni. Stanął nad warsztatem i wydał okrzyk przerażenia.
– Nie ma!
– Czego? – zapytał Bob.
– Żelaznego prętu. Podniosłem go wczoraj w parku-dżungli, kiedy Bo Jenkins nas gonił – pobiegł do stert złomu skrywających Kwaterę Główną. – Ten pierwszy pręt znikł również.
– O co właściwie ci chodzi? – spytał Pete.
Jupe potrząsnął niecierpliwie głową.
– Powiem wam później. Chodźcie, muszę znaleźć wujka Tytusa. Może on coś. wie.
Wujek Tytus był w domu, Jonesowie mieszkali po drugiej stronie ulicy, naprzeciw składu. Tytus z zadowoleniem pykał swą fajkę. Skinął ręką na widok chłopców.
– Bywajcie, chłopaki. Jak wam poszło dzisiaj?
– Całkiem nieźle, wujku – odparł Jupe. – Chciałem spytać…
– Nam też – przerwał mu wujek, – Tak, panie, niezły ruch w interesie.
– Co sprzedałeś, wujku? Jakieś pręty żelazne?
Wujek Tytus zakołysał się z krzesłem i skinął głową.
– Jakżeś się domyślił, spryciarzu? Tak, panie, właśnie tośmy sprzedali. Twoja ciocia i Hans wymietli skład ze wszystkich prętów. Były nam potrzebne – dodał, puszczając oko.
– Do czego, proszę pana? – zapytał Bob.
– Do czego? Do klatek, oczywiście. Mówiłem przecież, że je któregoś dnia wyszykujemy, nie, Jupe? No więc dziś wzięliśmy się z Hansem do tego i akurat przyszedł ten facet. Potrzebował dużych klatek dla zwierząt, i to pilnie. Pewnie jakiś nagły wypadek, skoro naraz potrzebował dużo klatek.