WITAJCIE W PARKU-DŻUNGLI
opłata:
dorośli 1 dolar
dzieci 50 centów
Gdy tylko chłopcy wysiedli, otoczyły ich odgłosy parku – pohukiwania, świergot i skrzeczenie. Z oddali dobiegło głośne trąbienie i rozniosło się echem wśród wzgórz. Jakby w odpowiedzi zagrzmiał głęboki ryk. Chłopcom przebiegł dreszcz po plecach.
– Tam idziecie, chłopaki? – Konrad wskazał bramę. – Lepiej uważajcie. Chyba słyszałem lwa.
– Nie ma się czego obawiać – powiedział Bob. – Pan Hitchcock nie poleciłby nam naprawdę niebezpiecznej pracy.
– Musimy tylko sprawdzić coś dla właściciela – dodał Jupe. – Tu przychodzą turyści. To atrakcyjne i bezpieczne miejsce.
Konrad wzruszył ramionami.
– Jak mówicie, że jest bezpiecznie, to okay. Ale na wszelki wypadek uważajcie. Przyjadę po was za jakiś czas.
Pomachał im na pożegnanie i wycofał ciężarówkę na główną drogę. Wkrótce znikł im z oczu.
– No dobra – powiedział Jupe – na co czekamy?
Pete wskazał małą wywieszkę na bramie:
DZIŚ ZAMKNIĘTE
Teraz rozumiem, dlaczego tak tu pusto. Właśnie się dziwiłem. To pewnie dlatego, że kręcą tu teraz film – stwierdził Jupe. Czy pan Hall nie powinien nas tu oczekiwać? – zapytał Bob, zaglądając przez bramę.
Jupe skinął głową.
– Spodziewałem się go, ale może mu coś wypadło.
– Na przykład problemy z nerwowym lwem – powiedział Pete. – Może ma trudności z wytłumaczeniem mu, że nie przyszliśmy tu jako jego obiad.
Jupe pchnął bramę. Ustąpiła od razu.
– Nie zamknięta – ucieszył się. – Pewnie ze względu na filmowców, żeby mogli swobodnie wchodzić i wychodzić. Albo dla nas. Chodźmy.
Brama zamknęła się za nimi z trzaskiem. Wśród drzew rozbrzmiewał donośny świergot, zmieszany z chrapliwym skrzeczeniem.
– Małpki i ptaki – stwierdził Jupe. – Nieszkodliwe stworzenia.
– To się okaże – powiedział cicho Bob.
Poszli wąską i krętą drogą, biegnącą wśród drzew i gęstych zarośli. Z drzew zwieszały się pokręcone grube pędy.
– Rzeczywiście wygląda jak dżungla – zauważył Pete.
Szli wolno, popatrując podejrzliwie na gęste zarośla. Może czai się tam jakieś zwierzę, gotowe do skoku? Dziwne odgłosy nie ustawały i znowu rozległ się głęboki, wibrujący ryk.
Doszli do rozwidlenia drogi i przystanęli pod drogowskazem.
– “Miasteczko z westernu” i “Wymarłe miasto” – przeczytał Bob na tabliczce wskazującej w lewo. – A dokąd prowadzi druga?
– Do zwierząt – odczytał Jupiter z kpiną w głosie.
Postanowili pójść w prawo. Uszli kilkaset metrów, gdy Pete dostrzegł w oddali zarysy jakiejś budowli.
Może to biuro pana Halla.
– Wygląda jak chałupa – powiedział Jupe, gdy podeszli bliżej. – Za nią widać chyba zagrodę.
W tym momencie dziwny, przenikliwy krzyk rozdarł powietrze. Chłopcy zamarli, a następnie, tknięci tą samą myślą, dali nura w krzaki.
Pete wychylił się zza grubego pnia palmy i wpatrzył się w chałupę na końcu drogi. Jupe i Bob patrzyli w tym samym kierunku zza krzaka, za którym się ukryli. Serca waliły im jak młotem. Czekali w napięciu, czy powtórzy się ów krzyk, ale wokół panowała cisza.
– Jupe – szepnął Pete – co to było?
– Nie bardzo wiem. Może gepard.
– Mogła być małpa – szepnął Bob.
Przycupnięci w zaroślach czekali nadal.
– Psiakość! – zaklął Pete ochryple. – Przyszliśmy tu wyjaśnić sprawę nerwowego lwa. Nikt nam nie mówił o nerwowej małpie czy o gepardzie.
– Można się było spodziewać, że zwierzęta będą wydawały jakieś odgłosy – powiedział Jupe. – To zupełnie naturalne. W każdym razie, cokolwiek krzyczało, zamilkło teraz. Chodźmy do tej chaty, może się czegoś dowiemy.
Wolno, ostrożnie powrócił na drogę. Pete i Bob waHall się chwilę dłużej, w końcu przyłączyli się do niego.
– W każdym razie to, co krzyczało, jest gdzieś przed nami – mruknął Pete.
– Dzikie zwierzęta są na pewno dobrze zamknięte – powiedział Bob. – Mam nadzieję.
– Chodźcie – ponaglał Jupe. – Jesteśmy prawie na miejscu.
Drewniany domek był stary i zaniedbany. Farba obłaziła z desek. Wokół leżały rozrzucone bezładnie cebry i koryta, a ziemia była głęboko poorana kołami licznych pojazdów. Płot zagrody pochylił się. Dom stał cichy, jakby ich oczekiwał.
– Co teraz? – zapytał Pete niemal szeptem.
Jupe, ze zdecydowaną miną, wszedł na niski, zbity z desek ganek.
– Zapukamy do drzwi i powiemy panu Hallowi, że jesteśmy. Zapukał ostro, ale nikt nie odpowiedział.
– Panie Hall! – zawołał.
Bob podrapał się w głowę.
– Chyba nie ma go w domu.
Pete podniósł rękę ostrzegawczym gestem.
– Czekajcie! Coś słyszę.
Teraz usłyszeli wszyscy. Zza domu dobiegł skrzekliwy dźwięk, wznosząc się i opadając. Zbliżał się do nich. Słyszeli już chrobot żwiru. Wycofali się przerażeni, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w narożnik domu.
Nagle ukazał się. Biegł po nierównej linii, rzucając wściekle głową. Żółte nogi wpierał zapamiętale w ziemię.
Trzej Detektywi wytrzeszczyli oczy.
ROZDZIAŁ 4. Podchodzić lwa
Jupiter pierwszy odzyskał głos.
– Baczność! Kryć się przed atakiem szalonego koguta!
– Och, nie! – Pete był zakłopotany. – To tylko kogut?
Bob odetchnął z ulgą.
– Nie do wiary.
Patrzył na rozsierdzone czarne ptaszysko, którego gdakanie jeszcze przed chwilą brzmiało tak złowieszczo, i wybuchnął śmiechem.
– Sio! – zawołał, machając rękami.
Wystraszony kogut rozpostarł czarne skrzydła. Gdacząc gniewnie i potrząsając czerwonym grzebieniem, czmychnął w poprzek drogi.
Chłopcy śmiali się serdecznie.
– Oto przykład, jak mogą cię zwieść zmysły – powiedział Jupe. Przestraszyła nas dżungla i głosy dzikich zwierząt i nastawiliśmy się, ze wyskoczy na nas coś niebezpiecznego. – Wszedł ponownie na ganek.
– Hej, Jupe! – zawołał Bob. – Tam! Zobacz!
Popatrzyli na gęste zarośla. Coś poruszało się wśród nich. Wreszcie ukazał się mężczyzna w ubraniu khaki.
– Pan Hall! – zawołał Jupe.
Wszyscy trzej podbiegli do mężczyzny.
– Dzień dobry – powiedział Pete. – Szukaliśmy pana.
Mężczyzna patrzył na nich pytająco. Był przysadzisty, o szerokiej piersi. Niebieskie oczy kontrastowały żywo z głęboką opalenizną twarzy. Miał długi nos, skrzywiony w bok. Wyblakła koszula safari była rozpięta pod szyją. Na głowie miał stary wojskowy kapelusz z szerokim rondem, odgiętym nad jednym uchem.
Coś zamigotało, gdy machnął niecierpliwie ręką. Dostrzegli długą maczetę o szerokim ostrzu. Trzymał ją niedbale w opuszczonej dłoni.
Jesteśmy detektywami, proszę pana – powiedział szybko Jupiter. – Czy pan Hitchcock nie uprzedził pana o naszej wizycie?
Mężczyzna zdawał się być zaskoczony. Zamrugał powiekami.
– Ach tak, Hitchcock, Mówicie, że jesteście detektywami?
– Tak, panie Hall – Jupiter sięgnął do kieszeni po ich kartę wizytowa. Wyglądała następująco:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
???
Pierwszy Detektyw…. Jupiter Jones
Drugi Detektyw… Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy…. Bob Andrews
– Ja jestem Jupiter Jones, a to moi partnerzy, Pete Crenshaw i Bob Andrews.
– Miło was poznać – mężczyzna wziął kartę od Jupitera i przeczytał ją. – Te znaki zapytania to po co?