Konrad odetchnął z ulgą na ich widok.
– Wyglądacie okay. Chyba dobrze poradziliście sobie z tym lwem.
– Nie jest tak groźny, jak groźnie ryczy – odparł Jupiter. – Nie było źle, zobaczymy, jak będzie następnym razem.
Potężny Bawarczyk spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Wracacie tu? Nie igraj z ogniem, Jupe.
Jupe uśmiechnął się.
– Nie igram. W każdym razie mam nadzieję, że tego nie robię. Poza tym, nie ma wyjścia. Wdepnęliśmy w tajemniczą historię i będziemy tu wracać, póki jej nie wyjaśnimy.
Konrad potrząsnął głową z dezaprobatą. Uruchomił motor i przez całą drogę powrotną zachował grobowe milczenie. Chłopcy zaś omawiali swą nową sprawę.
– Mamy jednego podejrzanego, jest to przypuszczalnie Hank Morton – mówił Bob. – Mógł wypuścić George'a, żeby się odegrać na Jimie za zwolnienie go z pracy. Podejrzewałbym też Jaya Eastlanda, ale nie widzę motywu. Co by zyskał na zwłoce w ukończeniu filmu? Zazwyczaj filmowcy starają się zmieścić w przewidzianym terminie, prawda, Pete?
– Pewnie – przytaknął Pete. – Tato często to powtarza. Producenci mają z zasady ograniczony budżet i napięty harmonogram. Zwłaszcza kiedy pracują w plenerze, jak pan Eastland. Co o tym myślisz. Jupe?
– Nie jestem Jeszcze pewien, co o tym myśleć. To może być odwet Hanka Mortona. Z drugiej strony fakt, że Jim Hall zaryzykował wszystko, jako gwarancję bezpieczeństwa, nie jest bez znaczenia. Jeśli jego zwierzęta nie zachowają się w czasie kręcenia filmu jak trzeba, może wiele stracić. Moim zdaniem, za wiele.
– To nie nasza sprawa – powiedział Pete. – Jeśli pamiętacie, posłano nas tam w sprawie nerwowego lwa. Jak dotąd żaden z was nie powiedział słowa na ten temat. Zastanówmy się lepiej, co denerwuje George'a.
– Słusznie – przyznał Jupe. – Wiemy, że George wymknął się z domu i zranił sobie łapę. Mogło się to stać przypadkowo. Mógł wyskoczyć przez okno albo wiatr otworzył drzwi. Łapę mógł skaleczyć na sto różnych sposobów. I nie stąd się bierze jego nerwowość.
– Może zamiast weterynarza powinni tam mieć dobrego psychologa dla zwierząt – powiedział Bob.
Rozmowę przerwało głośne trąbienie, jakim Konrad zaanonsował ich wjazd do składu złomu. Jupe rozejrzał się ze zdziwieniem.
– Dzięki, Konrad! Zrobiłeś tę drogę w rekordowym czasie.
– Jadę jutro w tamtą stronę po towar – powiedział Konrad. – Mówię wam na wypadek, gdybyście wciąż jeszcze mieli interes do tego lwa.
– Świetnie – ucieszył się Jupe. – Damy ci znać, czy jedziemy z tobą.
Chłopcy wysiedli, a Konrad pojechał w głąb składu. Jupe zamierzał udać się do Kwatery Głównej, gdy zatrzymał się zdziwiony.
– Znikły!
– Co? – zapytał Pete.
– Pręty! Cała sterta, którą wczoraj ułożyliśmy. Wszystko poszło. Szybko nawinął się kupiec wujkowi Tytusowi!
Bob podrapał się w głowę.
– Komu mogło być potrzebne to zardzewiałe żelastwo?
Jupe wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia, ale wujek ma zawsze takie szczęście.
Bob spojrzał ponad ramieniem Jupe'a i jęknął.
– O-och! Idzie twoja ciocia, Jupe. Ma minę, która może znaczyć tylko jedno – praca!
Jupiter odwrócił się.
– Szukałaś nas, ciociu?
– A pewnie, że szukałam. Gdzieście się podziewali? Przyszedł klient i kupił te wszystkie pręty żelazne, i nie było żywej duszy, żeby mu je załadować.
Jupiter wyjaśnił, że za zezwoleniem wujka Tytusa wybrali się z Konradem do Chatwick.
– A Hansa tu nie było? – zapytał.
– Ano nie było. Pojechał z Tytusem, żeby przywieźć więcej tych prętów. Twój wujek znalazł miejsce, gdzie ich mają pełno i tanio sprzedają.
– To świetnie – uśmiechnął się Jupe. – A gdyby ten klient wrócił, postaramy się być na miejscu.
– Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby znów przyszedł. Bądźcie lepiej tutaj jutro rano. – Ciocia Matylda odwróciła się, ale dodała przez ramię: – Pewnie jesteście głodni. Przygotowałam wam w biurze górę kanapek.
Chłopcy rzucili się w te pędy w stronę biura.
– Jupiterze! – zawołała ciocia Matylda. – Gdy zjecie, nie wychodź już. Muszę jechać do miasta na zakupy. Tytus powinien wrócić niedługo. Przypilnuj składu.
– Dobrze, ciociu.
– Konrad mnie zawiezie. Pamiętaj, żebyś się stąd nie ruszał i nie przegapił jakiegoś klienta.
– Możesz być spokojna, ciociu, będę na miejscu.
Pani Jones odeszła, a chłopcy weszli do biura. Znaleźli stos kanapek okrytych pergaminem i kilka butelek piwa korzennego i soku pomarańczowego.
– Fatalnie, Jupe, z tą jutrzejszą pracą – powiedział Pete, opychając się kanapką. – Szykowałem się na wizytę w parku-dżungli. Chciałbym, żeby Mike pokazał nam wszystko.
– Dowiedzielibyśmy się, co się przydarzyło Rockowi Randallowi – dodał Bob. – Jeśli to rzeczywiście sprawka George'a, będą poważne kłopoty.
Jupe spochmurniał.
– Masa pracy czeka nas w parku-dżungli. Nie znamy jeszcze wcale tego miejsca. Mike mówił, że George robi się niespokojny wieczorem. Trzeba sprawdzić, co się tam dzieje po nocach. – Zamyślił się. – Zwierzęta zwykle robią się niespokojne przed burzą. Ale Mike nie wspomniał nic o pogodzie i o ile pamiętam, przez cały ostatni miesiąc było ładnie. Więc to nie to. Co może niepokoić lwa? To wciąż zupełna zagadka.
– Jest jeszcze jedna – powiedział Bob. – Dlaczego Hank Morton udawał Jima Halla i zaprowadził nas tak blisko lwa? Co może mieć przeciw nam?
– Nie wiem – odpowiedział Jupe. – Zwróćcie uwagę na jeszcze jedną rzecz. George ryczał, nim spotkaliśmy Hanka. Być może to wcale nie Hank Morton zranił George'a. Nie, następnym razem trzeba mieć oczy i uszy otwarte. Musimy się dowiedzieć dużo więcej.
– O, Jupe! – zawołał Pete, spoglądając przez okno. – Zdaje się, że masz klienta. Ktoś właśnie wjechał. Ciocia mówiła ci, żebyś przypadkiem nie przegapił nabywcy.
Przy bramie stał duży, ciemny samochód. Jasnowłosy mężczyzna rozglądał się po czysto uporządkowanym placu. Szedł wzdłuż stert rupieci i przypatrywał się im, podnosząc i obracając w rękach leżące na wierzchu przedmioty. Zakończył oględziny z niezbyt ukontentowaną miną i wytarł ręce z kurzu. Skierował się do biura, gdzie w drzwiach oczekiwał go Jupe, mając za plecami gotowych do wsparcia przyjaciół.
Mężczyzna był szczupły, ale szeroki w ramionach. Ubrany jak urzędnik, w koszulę z krawatem i garnitur. Bladoniebieskie oczy spoglądały z dziwnie wąskiej twarzy. Od szerokich kości policzkowych zwężała się ostro ku długiej, wystającej brodzie. Gdy się odezwał, ton jego głosu był ostry, jak u osoby przywykłej do wydawania rozkazów.
– Szukam prętów żelaznych. Czy jest gdzieś właściciel?
– Nie, proszę pana – odparł Jupe. – Ale ja tu pracuję. Żałuję, nie mamy więcej prętów. Właśnie sprzedaliśmy całą stertę.
– Co? Kiedy? Kto je kupił?
– Dziś rano. Nie wiem, kto był nabywcą.
– Dlaczego? Czy nie księgujecie waszych sprzedaży?
– Tylko otrzymane pieniądze. Ten, kto kupił pręty, załadował je i zabrał własnym transportem. Ludzie zazwyczaj przyjeżdżają, wybierają, co chcą, i zabierają ze sobą.
– Rozumiem – mężczyzna rozglądał się wokół z rozczarowaniem.
– Wujek Tytus, to znaczy właściciel, wyjechał. Być może przywiezie jeszcze pręty. Jeśli zechce pan zostawić nazwisko i adres, skontaktuje się z panem.
– To jest myśl – mężczyzna błądził wzrokiem po stertach złomu. – Ale w tej chwili nie macie żadnych prętów, ani małych, ani dużych?