Jupiter wyjaśnił, że za zezwoleniem wujka Tytusa wybrali się z Konradem do Chatwick.
– A Hansa tu nie było? – zapytał.
– Ano nie było. Pojechał z Tytusem, żeby przywieźć więcej tych prętów. Twój wujek znalazł miejsce, gdzie ich mają pełno i tanio sprzedają.
– To świetnie – uśmiechnął się Jupe. – A gdyby ten klient wrócił, postaramy się być na miejscu.
– Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby znów przyszedł. Bądźcie lepiej tutaj jutro rano. – Ciocia Matylda odwróciła się, ale dodała przez ramię: – Pewnie jesteście głodni. Przygotowałam wam w biurze górę kanapek.
Chłopcy rzucili się w te pędy w stronę biura.
– Jupiterze! – zawołała ciocia Matylda. – Gdy zjecie, nie wychodź już. Muszę jechać do miasta na zakupy. Tytus powinien wrócić niedługo. Przypilnuj składu.
– Dobrze, ciociu.
– Konrad mnie zawiezie. Pamiętaj, żebyś się stąd nie ruszał i nie przegapił jakiegoś klienta.
– Możesz być spokojna, ciociu, będę na miejscu.
Pani Jones odeszła, a chłopcy weszli do biura. Znaleźli stos kanapek okrytych pergaminem i kilka butelek piwa korzennego i soku pomarańczowego.
– Fatalnie, Jupe, z tą jutrzejszą pracą – powiedział Pete, opychając się kanapką. – Szykowałem się na wizytę w parku-dżungli. Chciałbym, żeby Mike pokazał nam wszystko.
– Dowiedzielibyśmy się, co się przydarzyło Rockowi Randallowi – dodał Bob. – Jeśli to rzeczywiście sprawka George'a, będą poważne kłopoty.
Jupe spochmurniał.
– Masa pracy czeka nas w parku-dżungli. Nie znamy jeszcze wcale tego miejsca. Mike mówił, że George robi się niespokojny wieczorem. Trzeba sprawdzić, co się tam dzieje po nocach. – Zamyślił się. – Zwierzęta zwykle robią się niespokojne przed burzą. Ale Mike nie wspomniał nic o pogodzie i o ile pamiętam, przez cały ostatni miesiąc było ładnie. Więc to nie to. Co może niepokoić lwa? To wciąż zupełna zagadka.
– Jest jeszcze jedna – powiedział Bob. – Dlaczego Hank Morton udawał Jima Halla i zaprowadził nas tak blisko lwa? Co może mieć przeciw nam?
– Nie wiem – odpowiedział Jupe. – Zwróćcie uwagę na jeszcze jedną rzecz. George ryczał, nim spotkaliśmy Hanka. Być może to wcale nie Hank Morton zranił George'a. Nie, następnym razem trzeba mieć oczy i uszy otwarte. Musimy się dowiedzieć dużo więcej.
– O, Jupe! – zawołał Pete, spoglądając przez okno. – Zdaje się, że masz klienta. Ktoś właśnie wjechał. Ciocia mówiła ci, żebyś przypadkiem nie przegapił nabywcy.
Przy bramie stał duży, ciemny samochód. Jasnowłosy mężczyzna rozglądał się po czysto uporządkowanym placu. Szedł wzdłuż stert rupieci i przypatrywał się im, podnosząc i obracając w rękach leżące na wierzchu przedmioty. Zakończył oględziny z niezbyt ukontentowaną miną i wytarł ręce z kurzu. Skierował się do biura, gdzie w drzwiach oczekiwał go Jupe, mając za plecami gotowych do wsparcia przyjaciół.
Mężczyzna był szczupły, ale szeroki w ramionach. Ubrany jak urzędnik, w koszulę z krawatem i garnitur. Bladoniebieskie oczy spoglądały z dziwnie wąskiej twarzy. Od szerokich kości policzkowych zwężała się ostro ku długiej, wystającej brodzie. Gdy się odezwał, ton jego głosu był ostry, jak u osoby przywykłej do wydawania rozkazów.
– Szukam prętów żelaznych. Czy jest gdzieś właściciel?
– Nie, proszę pana – odparł Jupe. – Ale ja tu pracuję. Żałuję, nie mamy więcej prętów. Właśnie sprzedaliśmy całą stertę.
– Co? Kiedy? Kto je kupił?
– Dziś rano. Nie wiem, kto był nabywcą.
– Dlaczego? Czy nie księgujecie waszych sprzedaży?
– Tylko otrzymane pieniądze. Ten, kto kupił pręty, załadował je i zabrał własnym transportem. Ludzie zazwyczaj przyjeżdżają, wybierają, co chcą, i zabierają ze sobą.
– Rozumiem – mężczyzna rozglądał się wokół z rozczarowaniem.
– Wujek Tytus, to znaczy właściciel, wyjechał. Być może przywiezie jeszcze pręty. Jeśli zechce pan zostawić nazwisko i adres, skontaktuje się z panem.
– To jest myśl – mężczyzna błądził wzrokiem po stertach złomu. – Ale w tej chwili nie macie żadnych prętów, ani małych, ani dużych?
– Niestety – odparł Jupe. – Może gdyby mi pan powiedział, na co ich potrzebuje, znalazłbym coś zastępczego.
Mężczyzna potrząsnął głową.
– Nic zastępczego mnie nie interesuje.
Nagle wskazał coś ręką i wykrzyknął tryumfalnie:
– A to co?! Usiłujesz mnie zagadać, chłopcze, czy co?
Jupe spojrzał we wskazanym kierunku.
– To są klatki dla zwierząt.
– Widzę – mruknął opryskliwie mężczyzna – ale są z prętów, nie?
– Jedne tak, inne nie. Musimy je wyremontować. Uzupełnić brakujące pręty, zreperować dach i spód, pomalować…
– Mniejsza z tym – przerwał mu przybysz niecierpliwie. – Interesują mnie tylko pręty żelazne. Każda ilość. Ile?
Wyciągnął z kieszeni gruby portfel i zaczął odliczać banknoty. Jupiter zamrugał.
– Pan chce pręty? Nie klatki?
– Zgadłeś, geniuszu. Ile?
Jupe zawahał się. Pamiętał, że wujek chciał wyszykować klatki dla cyrku. Jupiter nigdy nie kwestionował decyzji wujka ani powodów, jakimi się kierował.
– Żałuję – powiedział – te pręty nie są na sprzedaż. Są nam potrzebne do reperacji klatek, które sprzedajemy cyrkowi.
Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Doskonale. Właśnie tego mi potrzeba, klatek cyrkowych. Wezmę je takie, jakie są, i zreperuję sam. Ile? – Przesunął niecierpliwie palcami po banknotach.
– Pan pracuje w cyrku? – zapytał Jupe.
– Co ci za różnica – mruknął mężczyzna niecierpliwie. – Ty masz klatki cyrkowe na sprzedaż, a ja ich potrzebuję. Ile, chłopcze? Mówże wreszcie. Spieszę się.
Jupe patrzył z namysłem na klatki. Wszystkie cztery były w fatalnym stanie.
– To będzie tysiąc dolarów – powiedział leniwie.
Palce mężczyzny zacisnęły się na portfelu.
– Tysiąc dolarów za te śmieci?! Żarty sobie stroisz? Popatrz na nie. Rozlatują się!
Jupe słyszał nerwowe pochrząkiwania Boba i Pete'a. Zapatrzył się na klatki, po czym powoli przeniósł wzrok na swego klienta.
– To będzie tysiąc dolarów za sztukę – powiedział dobitnie. – Cztery tysiące za wszystkie.