Wujek Tytus dźwignął się ze stopnia.
– Dobra! – szarpnął wąsa, spoglądając na ciężarówkę garncarza. – Usuńmy ten wrak. Nie sposób prowadzić interesu, kiedy takie coś blokuje bramę. Miejmy nadzieję, że garncarz niedługo wróci po ten swój pojazd.
Wsiadł do ciężarówki i na próżno usiłował ją uruchomić. Stary silnik odmówił posłuszeństwa.
– Niech mi nikt nie wmawia, że maszyna nie myśli. Jestem pewien, że garncarz jest jedynym człowiekiem na świecie, który potrafi tego trupa pobudzić do życia.
Wysiadł i machnął na Jupitera, żeby zajął miejsce za kierownicą. Następnie wraz z Hansem przepchnęli ciężarówkę na pusty placyk koło biura.
Z domu naprzeciw przyszła spiesznie ciocia Matylda.
– Włożę jego zakupy do lodówki – zdecydowała. – Wszystko się zepsuje, jak poleży na słońcu. Nie mogę zrozumieć, co tego człowieka opętało. Jupiterze, czy mówił ci, kiedy przyjeżdżają jego goście?
– Nie, ciociu.
Ciocia Matylda wyjęła z ciężarówki garncarza torbę z artykułami spożywczymi.
– Jupiterze, myślę, że powinieneś wsiąść na rower i pojechać do niego. Może wrócił do domu. Jeśli przyjechali goście, a jego nie ma, sprowadź ich tutaj. To okropne, wybrać się z wizytą i nie zastać nikogo w domu.
Jupiter sam chciał właśnie zaproponować, że podjedzie do garncarza. Uśmiechnął się i poszedł spiesznie po rower.
– Tylko nie marudź! – zawołała za nim ciocia Matylda. – Tutaj praca czeka!
Na to Jupiter roześmiał się głośno. Pomyślał, że jeśli młody gość garncarza już przyjechał, niewątpliwie jeszcze dziś wyląduje przy pracy w składzie złomu. Ciocia Matylda wiedziała, jak postępować z chłopcami w jego wieku.
Jechał szosą, trzymając się prawego skraju, żeby uniknąć kolizji z pędzącymi na północ samochodami. Zaraz za zakrętem przy Evanston Point ukazał się dom garncarza, biały jak śnieg na tle zielonych wzgórz Kalifornii. Jupiter przestał pedałować i jechał siłą rozpędu. Posiadłość garncarza była kiedyś elegancką rezydencją. Teraz dumny wiktoriański dom stanowił smutny widok, stojąc samotnie na rozległym odcinku wybrzeża.
Jupiter zatrzymał się przy furtce. Wisiała na niej mała kartka informująca, że sklep jest zamknięty, ale garncarz wróci niedługo. Jupe zastanawiał się, czy to możliwe, że garncarz znalazł się już z powrotem w swoim dużym, białym domu i tylko nie ma ochoty obsługiwać licznych, sobotnich klientów. Wyglądał naprawdę na chorego, kiedy prosił o wodę.
– Panie garncarzu! – zawołał.
Nie było odpowiedzi. Wysokie, wąskie okna domu zdawały się puste. Szopa, w której garncarz trzymał materiały, była zamknięta i cicha. Po drugiej stronie drogi stał na poboczu nad plażą zakurzony, brązowy ford. Nie było w nim nikogo. Właściciel niewątpliwie poszedł na plażę.
Prywatna droga, która biegła od szosy do Domu na Wzgórzu, znajdowała się tuż za podwórzem garncarza. Jupiter zauważył, że brama, zazwyczaj zamknięta, stoi otworem. Domu na Wzgórzu nie było stąd widać. Bielił się jedynie mur podtrzymujący jego taras. Ktoś stał na nim, oparty o barierę. Z tej odległości Jupe nie mógł rozróżnić, czy był to kędzierzawy kierowca cadillaca, czy też jego dziwny pasażer bez wieku.
Otworzył furtkę, szybko minął drewniane stoły z wystawionymi na nich ceramicznymi wyrobami i wszedł na ganek po dwóch stopniach między wysokimi, sięgającymi mu niemal po czubek głowy, urnami. Zdobił je biegnący wokół rząd dwugłowych orłów, takich samych jak na medalionie garncarza. Oczy orłów połyskiwały biało w purpurowych głowach, a otwarte dzioby zdawały się urągać sobie nawzajem.
Deski ganku zatrzeszczały pod stopami Jupe'a.
– Panie garncarzu! – zawołał. – Czy jest pan tutaj?
Nikt nie odpowiadał. Drzwi frontowe były lekko uchylone. Jupiter zmarszczył czoło. Wiedział, że garncarz nie troszczył się o rzeczy wystawione przed domem. Były duże i nie dawały się ruszyć. Wszystko inne trzymał jednak zawsze zabezpieczone pod kluczem. Skoro drzwi nie były zamknięte, musiał przebywać w domu.
Ale w holu było pusto, jeśli można tak powiedzieć o pomieszczeniu, gdzie od podłogi do sufitu biegły półki zastawione ceramiką. Jupe oglądał talerze, filiżanki, półmiski, cukierniczki, puchary do kremów, wazony, barwne miseczki na cukierki. Wszystko błyszczało, idealnie odkurzone i starannie ustawione.
– Panie garncarzu! – Jupiter krzyczał teraz już co sił w płucach.
W domu panowała zupełna cisza, tylko z kuchni dobiegał pomruk lodówki. Jupiter spojrzał na schody, zastanawiając się, czy powinien wejść na górę. Garncarz mógł po powrocie położyć się do łóżka i stracić przytomność.
Wtem usłyszał leciutki szmer. Coś się gdzieś poruszyło. Drzwi po lewej stronie były zamknięte. Jupe wiedział, że za nimi jest biuro garncarza, odgłos dobiegał stamtąd. Jupe zapukał.
– Panie garncarzu?
Nikt nie odpowiadał. Jupe sięgnął do klamki. Ustąpiła łatwo i drzwi się otworzyły. Poza staromodnym biurkiem z zasuwaną klapą w rogu i półkami, zawalonymi wysoko segregatorami i fakturami, biuro było puste. Jupiter wszedł wolno do środka. Garncarz prowadził dużą sprzedaż wysyłkową. Na biurku leżała sterta cenników i formularzy zamówień. Na skraju półki stało pudełko z kopertami.
Wtem Jupe zobaczył coś, co zaparło mu dech. Najwyraźniej ktoś niedawno włamywał się do biurka garncarza. Na drewnie i zamku, który zabezpieczał zasuwaną pokrywę, widniały świeże zadrapania. Jedną szufladę wyciągnięto i opróżniono, na biurku walały się tekturowe teczki.
Jupe chciał właśnie odwrócić się ku drzwiom, gdy poczuł czyjeś ręce na ramionach. Ktoś podciął mu nogi stopą i zawlókł wyrywającego się w kąt pokoju. Wyrżnął głową w krawędź półki. Lawina papierów posypała się na niego.
Jupiter ledwie zdawał sobie sprawę z tego, że drzwi biura się zamykają, a klucz przekręca się w zamku od zewnątrz.
Na ganku zadudniły kroki.
Po chwili Jupe zdołał usiąść. Odczekał jeszcze, czując mdłości. Dopiero, gdy był pewien, że zachowa jako taką równowagę, wstał i dowlókł się do okna. Przed domem nie było nikogo. Intruz zdążył już odejść.
Rozdział 3. Rodzina garncarza
Powinien istnieć przymus posiadania telefonów, pomyślał Jupiter. Nawet garncarz-ekscentryk musiałby mieć aparat. Z drugiej strony niewielki byłby teraz z niego pożytek. Intruz, który przetrząsnął biuro, mknął już prawdopodobnie szosą oddalony o wiele kilometrów.
Jupiter szarpnął klamkę. Drzwi ani drgnęły. Ukląkł i przyłożył oko do staroświeckiej dziurki od klucza. Drzwi były zamknięte od zewnątrz, klucz tkwił w zamku. Jupe podszedł do biurka, znalazł nóż do otwierania listów, po czym zabrał się do pracy nad zamkiem.
Mógł oczywiście wyjść przez okno, ale wolał tego nie robić. Jupiter Jones miał wysokie poczucie własnej godności. Poza tym wiedział, że jeśli ktoś z szosy zobaczy, jak gramoli się przez okno, uzna go za wysoce podejrzanego.
Ciągle jeszcze grzebał w dziurce od klucza, gdy usłyszał kroki na ganku. Zamarł.
– Dziadku! – ktoś zawołał.
W kuchni zadźwięczał zgrzytliwy dzwonek.
– Dziadku! To my!
Wołaniu towarzyszyło łomotanie do drzwi frontowych. Jupiter zaniechał wysiłków przy zamku i podszedł do okna. Otworzył je i wychylił się. Na ganku stał jasnowłosy chłopiec i walił pięścią w drzwi. Towarzyszyła mu młoda kobieta. Jej krótkie, jasne włosy były zmierzwione wiatrem. W ręku trzymała słoneczne okulary, a przez ramię miała przewieszoną, wypakowaną do pełna, skórzaną torbę.
– Dzień dobry – powiedział Jupiter.
Kobieta i chłopiec nie odpowiedzieli, tylko utkwili w nim wzrok. Jupiter, choć nie zamierzał wychodzić przez okno, bardzo rozsądnie zrobił to teraz. Nie miał nic do stracenia.