Eloise Dobson wstała.
– Będę ostrożna. A ten, kto by usiłował znowu zakraść się do domu, niech lepiej uważa. Nie uznaję broni palnej, ale potrafię się posłużyć kijem baseballowym, który ze sobą przywiozłam.
Ciocia Matylda popatrzyła na nią z podziwem.
– Bardzo roztropnie pani zrobiła. Nie pomyślałabym o czymś takim.
Jupiter miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Cioci Matyldzie nie byłby potrzebny kij baseballowy. Gdyby ktoś się włamał do składu złomu, bez trudu powaliłaby go starą komodą.
Teraz zerwała się na równe nogi.
– Jeśli przenosi się pani dzisiaj do domu pana Pottera, potrzebne będą meble. Garncarz był wczoraj w naszym składzie i wybrał łóżka dla pani i syna, i parę innych sprzętów. Przywieziemy je z Jupiterem i spotkamy się w domu za pół godziny. Czy to pani odpowiada?
– W zupełności. Pani jest taka miła. Przepraszam za kłopot.
– Żaden kłopot. Chodź, Jupiterze. – Ciocia Matylda już wychodziła, gdy coś sobie przypomniała. Zawołała głośno: – Do widzenia, panie Farrier!
Dopiero w połowie drogi do składu złomu Jupiter pozwolił sobie na głośny śmiech.
– Ciekaw jestem, czy ten facet Farrier czuł się kiedyś bardziej zignorowany. Zmyłaś go, ciociu, kompletnie.
– Głupi osioł! – warknęła ciocia Matylda. – Jestem pewna, że narzucał się tej biednej dziewczynie. Tacy są mężczyźni!
Po powrocie wpadła jak burza do domu, wyrywając wujka Tytusa z jego niedzielnego odrętwienia. Zawołał Hansa i Konrada i w piętnaście minut załadowali na ciężarówkę wybrane przez garncarza łóżka i krzesła oraz dwie małe komody, które ciocia Matylda własnoręcznie wyciągnęła z szopy.
– Gdzieś muszą ulokować swoje rzeczy – wyjaśniła.
Hans z Jupiterem przenieśli z lodówki zakupy garncarza, usadowili się wraz z ciocią Matyldą w szoferce i ruszyli w drogę.
Gdy skręcili z szosy, niebieski kabriolet z rejestracją Illinois stał już koło szopy z materiałami garncarza. Tom taszczył dwie walizki, a pani Dobson zatrzymała się na ganku. Wiatr rozwiewał jej krótkie, jasne włosy.
– Wszystko w porządku? – zawołała ciocia Matylda.
– Wszędzie pełno szarego proszku do pobierania odcisków palców – odpowiedziała pani Dobson. – Przypuszczam, że da się to usunąć. No i poza tysiącami garnków ten dom świeci pustkami.
– Pan Potter nie uznaje obarczania się dobytkiem – powiedział Jupiter.
Eloise Dobson spojrzała na niego z ciekawością.
– Czy zawsze wysławiasz się w ten sposób?
– Jupiter dużo czyta – wyjaśniła ciocia Matylda, przystając za ciężarówką, żeby przypilnować rozładunku.
Jupiter mordował się właśnie z ciężkim, mosiężnym wezgłowiem łóżka, gdy zobaczył dwóch mężczyzn idących wolno drogą z Domu na Wzgórzu. Poznał wczorajszych przyjezdnych, szczupłego czarnowłosego i tęgiego łysego. Obaj nosili miejskie garnitury i czarne kapelusze. Obrzucili spojrzeniem rozgardiasz na podwórzu garncarza, przecięli szosę i zniknęli na ścieżce prowadzącej na plażę.
Tom Dobson podszedł do Jupitera.
– Kto to? – zapytał. – Sąsiedzi?
– Nie jestem pewien. Są nowi w mieście.
Tom podtrzymał wezgłowie z drugiej strony i podnieśli je razem.
– Dziwny strój na przechadzkę po plaży- zauważył.
– Nie każdy wie, co gdzie należy nosić – powiedział Jupiter, myśląc o wspaniałych ubraniach pana Farriera.
Wtaszczyli wezgłowie do domu i dalej po schodach na piętro, gdzie Jupiter stwierdził, że pani Dobson miała rację. Dom garncarza był kompletnie pusty. Na piętrze znajdowały się cztery sypialnie i łazienka ze staroświecką wanną, osadzoną wysoko na lwich łapach. W jednej sypialni stała wąska prycza, czysto zasłana i okryta białą kapą. Oprócz niej był nocny stolik, lampa, budzik i mała komódka z trzema szufladami, pomalowana na biało. Pozostałe trzy sypialnie były nieskazitelnie czyste, ale całkowicie puste.
– Czy chcesz ten pokój, mamo? – zapytał Tom, zaglądając do sypialni od frontu.
– Wszystko jedno który.
– W tym jest kominek. O rany! – wykrzyknął Tom. – Zobacz to dziwo!
Oparli wezgłowie o ścianę i obaj podeszli do ceramicznej tarczy. Ogromna, o blisko półtorametrowej średnicy, osadzona była w ścianie nad kominkiem.
– Dwugłowy orzeł – powiedział Jupiter.
Tom przekrzywił głowę i przyglądał się szkarłatnemu ptakowi na tarczy.
– Znasz go już? – zapytał.
– Twój dziadek musi go dobrze znać. Zawsze nosi medalion z takim orłem. Musi on mieć dla niego jakieś specjalne znaczenie. Na tych dwu dużych urnach przed domem jest ten sam motyw. Nie zauważyłeś?
– Byłem zbyt zajęty wnoszeniem łóżka.
Na schodach ciężko zadudniły kroki cioci Matyldy.
– Mam nadzieję, że pomyślał o dostatecznej ilości pościeli – mówiła. – Jupiterze, czy widziałeś gdzieś materace?
– Są w drugim pokoju! – zawołał Tom. – Zupełnie nowe. Jeszcze w opakowaniu.
– Dzięki Bogu – ciocia Matylda otwierała jedne drzwi po drugich, wreszcie trafiła na szafę ścienną z bielizną pościelową. Były w niej również koce i duże nowe poduszki, jeszcze nie wyjęte z plastykowych worków. Ciocia otworzyła okno od frontu. – Hans!
– Idę! – Hans wchodził po schodach frontowych, taszcząc tylne oparcie mosiężnego łóżka.
– Będzie ciężko to złożyć – zauważył Tom.
Istotnie, wszyscy trzej dobrze się napracowali, nim wielkie, mosiężne łóżko stanęło wreszcie na nogach. Osadzili siatki, ułożyli materace i ciocia Matylda zaczęła rozkładać pościel.
– Och! Zakupy! – przypomniała sobie nagle. – Wszystko wciąż leży na ciężarówce.
– Zakupy? Doprawdy, nie powinna pani – powiedziała pani Dobson.
– To nie ja. To pani ojciec nakupował wczoraj jedzenia jak dla armii. Trzymałam je u siebie w lodówce, żeby się nie zepsuło.
Pani Dobson wyglądała na poruszoną.
– Wszystko wskazuje na to, że ojciec przygotowywał się na nasz przyjazd. Dlaczego więc uciekł?… Mniejsza z tym, wezmę zakupy. – Wyszła szybko z pokoju.
– Jupiterze, idź pani pomóc – powiedziała ciocia Matylda.
Jupiter był w połowie schodów, gdy pani Dobson weszła do domu z dwiema wielkimi, papierowymi torbami zakupów.
– W każdym razie głód nam nie grozi – stwierdziła i skierowała się do kuchni.
Jupiter pobiegł za nią, gdy wtem stanęła na progu jak wryta. Pod drzwiami do spiżarni trzy dziwne, niesamowicie zielone płomienie migocąc wyskakiwały z podłogi.
– Co się dzieje?! – ciocia Matylda i Tom zbiegali z tupotem po schodach, a za nimi Hans.
Jupiter i pani Dobson stali bez ruchu, wpatrując się w języki widmowo zielonych płomieni.
– Boże miłosierny – wykrztusiła ciocia Matylda. Płomienie zaskwierczały i zapadły się, a potem zgasły, nie zostawiając ani nitki dymu.
– Co to, u licha? – powiedział Tom.
Jupiter, Hans i Tom wysunęli się naprzód i weszli do kuchni. Dobrą minutę wpatrywali się w linoleum, w miejsce, gdzie przed chwilą tańczyły płomienie. Wreszcie Hans wyraził głośno ich myśli:
– To garncarz! Wrócił! Wrócił straszyć we własnym domu!
– Niemożliwe! – powiedział Jupiter.
Nie mógł jednak zaprzeczyć, że w linoleum wyraźnie widniały trzy wypalone odciski stóp. Były to ślady bosych stóp.
Rozdział 6. Detektywi mają klienta
Natychmiast wysłano Hansa do telefonu przy szosie, żeby wezwać policję. Zjawiła się w ciągu paru minut.
Przeszukano dom od piwnic po strych i nie znaleziono nic. Nic, prócz trzech sczerniałych śladów stóp w kuchni.
Sierżant Haines obwąchał je, zmierzył, odskrobał trochę spalonego linoleum i włożył okruchy do koperty.