– Okna przydałoby się umyć – mruknął Jupiter. – To nie wygląda na światło elektryczne.
– Nie. Raczej latarnia albo lampa naftowa. Nie wymagajmy za wiele. Wprowadzili się dopiero wczoraj.
Od przecinki płynął w dół mały strumień i okrążał dom. Latem był wyschnięty, chłopcy poszli więc dalej jego korytem, stąpając ostrożnie, żeby nie potrącić jakiegoś kamyka i nie narobić tym samym hałasu. Strumień skręcał i biegł dalej wzdłuż muru podtrzymującego podjazd. Ostatnie parę metrów dzielące ich od muru chłopcy przeszli niemal na czworakach.
Jupiter wspiął się po murze i przelazł na brukowane podwórko za domem. Przy garażu mogącym pomieścić trzy samochody stał wielki cadillac. Jupiter obszedł go, upewnił się, czy nikt w nim nie siedzi, i przestał się nim interesować.
Wychodzące na podwórze okna były ciemne, a przeszklone w górnej połowie drzwi zamknięte.
– Kuchnia – domyślił się Jupiter.
– Pomieszczenia dla służby są na piętrze – powiedział Bob.
– Ale na wynajęcie służby nie mieli jeszcze czasu. Proponuję pójść wprost do biblioteki.
– Jupe! – wyszeptał z przerażeniem Bob. – Nie zamierzasz chyba wchodzić do środka?
– Nie, nie zamierzam. Mogłoby to postawić nas w nieprzyjemnej sytuacji, której możemy uniknąć. Pójdziemy wzdłuż budynku i zajrzymy do biblioteki przez okno.
– Dobrze, jak długo pozostajemy na zewnątrz, nie zgłaszam sprzeciwów. W razie czego możemy wziąć nogi za pas.
Jupiter nie odpowiedział. Szedł ku oświetlonym oknom biblioteki. Wzdłuż budynku biegł wąski chodnik z płyt, co ułatwiało przejście. Krzewy, które kiedyś zdobiły boczną fasadę domu, dawno uschły z braku wody.
Jak słusznie zauważył Jupe, okna biblioteki wymagały umycia.
Klęcząc i wyglądając ostrożnie znad parapetu, zobaczyli dwóch nieznajomych, których Jupe widział poprzedniego dnia w składzie złomu. W olbrzymim pokoju ustawione były dwa składane łóżka. Na półkach, przeznaczonych kiedyś na książki, walały się w nieładzie puszki, papierowe talerze i serwetki. Na kominku płonął ogień, a młodszy mężczyzna, kierowca cadillaca, opiekał nad nim zatkniętą na kawał drutu parówkę. Drugi, łysy, w nieokreślonym wieku, siedział na składanym krześle przy stoliku do kart. W jego postawie było coś, co przypominało gościa restauracji, który czeka, żeby go obsłużono.
Bob i Jupe patrzyli na młodszego mężczyznę, obracającego parówkę na zaimprowizowanym szpikulcu. Wtem łysy wstał z gestem zniecierpliwienia i przeszedł pod szerokim łukiem do ciemnego pokoju za biblioteką. Po paru minutach, kiedy wrócił, parówka była gotowa. Młodszy wetknął ją niezręcznie do bułki, położył na papierowym talerzu i postawił przed łysym.
Jupiter z trudem powstrzymał chichot na widok miny, z jaką łysy zabierał się do swojego hot doga. Przypominał mu ciocię Matyldę na przyjęciu u pewnego przyjaciela, który podał na obiad wędzonego węgorza i jajecznicę.
Wycofali się spod okna i wrócili na tylne podwórze. Bob oparł się o cadillaca.
– Teraz wiemy, co robią – powiedział. – To jest najbardziej niechlujny kemping, jaki w życiu widziałem.
– W tym musi się kryć coś więcej. Nikt nie wynajmuje starego domu po to, żeby spać w nim na pryczach i smażyć hot dogi na kominku w bibliotece. Gdzie ten łysy wychodził?
– Po tamtej stronie jest salon.
– A także taras – przypomniał sobie Jupiter. – Chodźmy tam.
Podeszli do narożnika budynku. Taras wznosił się tuż przy podjeździe i biegł przez cała długość frontowej ściany od strony oceanu. Miał ponad cztery metry szerokości, posadzkę z wygładzonego cementu i otoczony był kamienną balustradą.
– Coś tam stoi – szepnął Jupiter. – Jakiś instrument na trójnogu.
– Teleskop? – podsunął Bob.
– Prawdopodobnie. Słyszysz?
Rozległ się czyjś głos. Jupiter przylgnął do ściany i patrzył. Na zalany światłem księżyca taras wyszedł młodszy mężczyzna. Zbliżył się do trójnogu i przyłożył oko do instrumentu. Coś zawołał i znowu patrzył w instrument. Roześmiał się i powiedział coś znowu. Jupiter zmarszczył czoło. Słowa miały dziwną intonację, brzmiały niemal jak śpiew.
Potem dobiegł ich drugi głos, głębszy. Pobrzmiewało w nim niezmierne zmęczenie. Na tarasie zjawił się łysy, podszedł do instrumentu i pochylił się nad nim. Powiedział parę słów, wzruszył ramionami i wszedł z powrotem do domu. Młodszy pobiegł za nim, mówiąc coś szybko i nagląco.
– Francuski to nie jest – powiedział Jupiter, gdy znikli obaj w domu.
– Niemiecki też nie – stwierdził Bob, który przez rok uczył się tego języka.
– Ciekaw jestem, jak brzmi lapatyjski.
– Ja jestem ciekaw, na co oni patrzyli.
– Tego możemy się dowiedzieć. – Jupiter wszedł szybko i cicho na taras i podkradł się do instrumentu. Bob zgadł, był to teleskop. Jupe pochylił się i nie dotykając instrumentu, spojrzał przez okular.
Zobaczył okna od podwórza w domu garncarza. Sypialnia na piętrze była jasno oświetlona i widać było wyraźnie Pete'a i Toma Dobsona. Siedzieli na łóżku, między nimi stała szachownica. Tom zbił właśnie pionka Pete'owi. Pete skrzywił się i zadumał nad następnym ruchem. Do pokoju weszła pani Dobson, niosąc tacę z dwoma kubkami. Kakao, pomyślał Jupe.
Odszedł od teleskopu i wrócił na podjazd.
– Teraz wiemy, jak spędzają czas – powiedział do Boba. – Podglądają dom garncarza.
– Można się było tego spodziewać. Zabierajmy się stąd, Jupe. Ci dwaj przyprawiają mnie o dreszcze.
Przeszli na podwórze, minęli cadillaca i zmierzali do muru na skraju podjazdu, żeby opuścić się po nim z powrotem do strumienia.
– Tędy będzie bliżej – powiedział Bob, ruszając w poprzek kawałka ziemi, który musiał być kiedyś ogrodem warzywnym.
Nagle krzyknął, wyrzucił w górę ramiona i znikł Jupiterowi z oczu.
Rozdział 10. Schwytani!
– Bob, czy jesteś ranny?
Jupiter klęczał nad dziurą, nieoczekiwanie otwierającą się w ziemi. W dole było coś w rodzaju piwnicy z półkami wzdłuż ścian. Ledwie mógł dostrzec Boba, który podniósł się na kolana i zaklął.
– Niech to diabli!
– Czy coś ci się stało?
Bob stanął i skulił ramiona.
– Nie, chyba nic.
Jupiter położył się na ziemi i wyciągnął do niego rękę. Bob chwycił ją, postawił nogę na półce i starał się unieść w górę. Drewniana półka złamała się pod jego ciężarem i spadł na plecy, niemal wciągając Jupe'a za sobą.
– Do diabła! -zaklął znowu i znieruchomiał, gdyż nagle padł na niego silny snop światła.