– Będą się musieli odzwyczaić – oznajmił generał. – Myślę, Jupiterze Jonesie, że spotkaliśmy się już przedtem.
– Może nie dosłownie. Pan Dimitriew pytał mnie wczoraj o drogę.
– Ach tak. Widziałem cię z jakimś starym człowiekiem z brodą. Kto to taki?
– Nazywamy go garncarzem. O ile wiem, ma na nazwisko Aleksander Porter.
– To twój znajomy?
– Tak, znam go – przytaknął Jupiter. – Wszyscy w Rocky Beach go znają.
Generał skinął głową.
– Chyba o nim słyszałem – odwrócił się do Dimitriewa i blask od kominka oświetlił jego opaloną twarz. Jupiter dostrzegł na jego policzkach delikatną sieć zmarszczek. Kaluk nie był człowiekiem bez wieku. Był stary. – Dimitriew, czy to nie ty mówiłeś mi o słynnym rzemieślniku z Rocky Beach, który robi garnki?
– Także inne rzeczy – wtrącił Bob.
– Bardzo chciałbym go poznać – nie było to pytanie, ale generał zawiesił głos, jakby czekał na odpowiedź.
Jupiter i Bob nie odezwali się.
– Jego sklep jest u stóp tego wzgórza – powiedział wreszcie generał.
– Tak – potwierdził Jupiter.
– Ma teraz gości – ciągnął generał. – Młodą kobietę i chłopca. Może się mylę, ale chyba pomagałeś im tam dzisiaj.
– Zgadza się.
– Sąsiedzka przysługa niewątpliwie. Znasz ich?
– Nie, proszę pana. Są przyjaciółmi garncarza, ze środkowo-zachodniej części kraju.
– Przyjaciółmi – powtórzył generał. – Jak miło mieć przyjaciół. Można by pomyśleć, że człowiek, który robi garnki… i inne rzeczy, powinien pozostać na miejscu, żeby powitać przyjaciół.
– On jest… hm… raczej ekscentryczny.
– Można się tego domyślić. Tak, ogromnie chciałbym go poznać. Bardzo mi na tym zależy.
Generał wyprostował się nagle, łapiąc poręcze krzesła.
– Gdzie on jest?
– Co? – powiedział Bob.
– Słyszałeś? Gdzie jest człowiek, którego nazywacie garncarzem?
– Nie wiem, żaden z nas nie wie – odpowiedział Jupiter.
– To jest niemożliwe! – Na suche policzki generała wystąpił rumieniec. – Wczoraj się z nim widziałeś. Dziś pomagałeś jego przyjaciołom. Musisz wiedzieć, gdzie jest!
– Nie, proszę pana – zaprzeczył Jupiter. – Nie mamy pojęcia, gdzie się podziewa od czasu, gdy opuścił wczoraj skład złomu.
– To on przysłał was tutaj! – szorstko rzucił oskarżenie generał.
– Nie! – krzyknął Bob.
– Nie opowiadaj mi tu bajek o przechadzkach w chaparralu! – pienił się generał. Skinął na swego towarzysza. – Dimitriew, daj mi, proszę, rewolwer!
Dimitriew wręczył mu broń.
– Wiesz, co masz zrobić – powiedział Kaluk chrapliwie.
Dimitriew skinął głową i zaczął odpinać pasek.
– Hej! – Bob zerwał się z łóżka. – Czekajcie no chwilę!
– Siadaj – powiedział Kaluk. – Dimitriew, weź tego grubego, co tak dobrze gada. Chcę więcej od niego usłyszeć.
Dimitriew obszedł łóżko i stanął za Bobem i Jupe'em. Jupiter poczuł na czole skórzany pasek.
– Teraz opowiesz mi wszystko o garncarzu – rozkazał generał. – Gdzie on jest?
Pasek zacisnął się wokół głowy Jupe'a.
– Nie wiem.
– Po prostu wyszedł sobie z tego twojego… składu i więcej go nie widziano? – generał wręcz syczał teraz ze złości.
– Tak właśnie było. Pasek zacisnął się mocniej.
– I oczekiwał gości… tych przyjaciół, o których mówiłeś… przyjaciół, którym tak pomagałeś.
– Zgadza się.
– A wasza policja nic nie robi? – wypytywał Kaluk. – Nie szuka człowieka, który gdzieś sobie poszedł?
– To wolny kraj – odpowiedział Jupiter. – Jeśli garncarz miał ochotę odejść, ma do tego prawo.
– Wolny kraj? – generał zmrużył oczy i przesunął ręką po brodzie. – Tak, już to gdzieś słyszałem. Nic ci nie powiedział? Możesz przysiąc?
– Nic mi nie powiedział – Jupiter patrzył bez mrugnięcia okiem prosto w twarz generała.
– Rozumiem – generał wstał i podszedł do Jupitera. Patrzył na niego przez długa chwilę, wreszcie westchnął: – Dobrze, Dimitriew. Wypuścimy ich. Chłopak mówi prawdę.
Młodszy mężczyzna zaprotestował:
– To szaleństwo. Zbyt duży zbieg okoliczności!
Generał wzruszył ramionami.
– To para dzieciaków. Wścibska jak wszystkie dzieci. Niczego nie wiedzą.
Pasek zsunął się z głowy Jupitera. Bob, który nieświadomie wstrzymywał cały czas oddech, z ulgą wypuścił powietrze.
– Powinniśmy zatelefonować do waszej wspaniałej policji, która nie szuka zaginionych osób – warknął Dimitriew. – Należałoby im powiedzieć, że łamiecie prawo. Weszliście na naszą posiadłość bezprawnie.
– Pan mówi o łamaniu prawa?! – nie wytrzymał Bob. – Kiedy my powiemy policji, co się tu dziś zdarzyło…
– Niczego nie powiecie – przerwał mu generał. – Co właściwie się zdarzyło? Pytałem was o sławnego artystę, a wy odpowiedzieliście, że nie wiecie, co się z nim dzieje. Nie ma w tym nic nienaturalnego. A jeśli chodzi o to – potrząsnął pistoletem – pan Dimitriew ma pozwolenie na broń, a wy istotnie weszliście tu bezprawnie. Ale w końcu nikomu nic się nie stało. Jesteśmy wspaniałomyślni. Teraz możecie odejść i nie wracajcie tutaj.
Bob zerwał się natychmiast i pociągnął Jupe'a.
– Będzie wam wygodniej skorzystać z naszej drogi – dodał generał. – Ale pamiętajcie, będziemy was obserwować.
Chłopcy nie zamienili słowa, póki nie znaleźli się w znacznej odległości od Domu na Wzgórzu.
– Nigdy więcej! – wybuchnął Bob.
Jupiter obejrzał się na kamienną obudowę tarasu. Dimitriew i generał stali przy niej bez ruchu, patrząc za nimi. Byli wyraźnie widoczni w świetle księżyca.
– Obrzydliwe typy – powiedział Jupiter. – Mam nieodparte wrażenie, że generał Kaluk przeprowadził niejedno przesłuchanie w życiu.
– Jeśli rozumiesz przez to, że siłą zmuszał ludzi do zeznań, muszę się z tobą całkowicie zgodzić. Twoje szczęście, że masz uczciwą twarz.
– Jeszcze większe szczęście, że mogłem mówić prawdę.
– Ha! Akurat mówiłeś.
– Starałem się. W końcu można powiedzieć o czyjejś córce, że jest przyjacielem ze środkowego zachodu.
Doszli do zakrętu drogi przy kępie krzaków, które przesłoniły im widok na Dom na Wzgórzu. W tym momencie, gdzieś poniżej na stoku, rozległ się stłumiony huk i pojawił błysk. Coś drobnego świsnęło Bobowi koło ucha i rozprysło się w krzakach.
– Na ziemię! – krzyknął Jupiter.
Bob padł na brzuch. Jupe rzucił się obok niego. Czekali, nie śmiać się ruszyć. Na prawo od nich coś zatrzeszczało w poszyciu. Potem zaległa cisza, zmącona jedynie nawoływaniem nocnego ptaka.