– Najbardziej by mu odpowiadało, gdybym pominęła sto trzynaście w ogóle – gderała Marie i popychając przed sobą wózek z przyborami do sprzątania, opuściła hol.
– Ma pani jakieś kłopoty? – zapytał Jupiter.
– Och, Jupiter. I Pete. Dzień dobry. Nic ważnego, doprawdy. Tyle tylko, że pan Farrier umieścił na swoich drzwiach wywieszkę “nie przeszkadzać” i Marie nie może posprzątać jego pokoju. Zawsze ją złości, kiedy nie może się trzymać swego rutynowego rozkładu zajęć.
Panna Hopper zawahała się i dodała z przebiegłym uśmieszkiem:
– Słyszałam, jak pan Farrier wracał w nocy, a właściwie rano. Była już trzecia.
– To interesujące – powiedział Jupiter. – Większość rybaków kładzie się wcześnie i wstaje z samego rana.
– Zawsze tak myślałam – przyznała panna Hopper. – Pan Farrier bardzo się zalecał wczoraj do pani Dobson, więc może pomagał jej się ulokować w domu garncarza.
– Do trzeciej rano? – zdziwił się Pete.
– Nie, panno Hopper – powiedział Jupiter. – Właśnie wracamy od Porterów, pan Farrier nie spędził wieczoru z panią Dobson.
– No to jak myślisz, gdzie się podziewał do tej godziny? Ach, zresztą to jego sprawa. Jak się miewa pani Dobson, nasze drogie biedactwo? Widziałam, jak przejeżdżała dziś rano samochodem.
– Miewa się dobrze, zważywszy okoliczności. Pojechała na policję złożyć oficjalny raport o zaginięciu ojca. Chce, by go odszukano – Jupiter bez wahania podał pannie Hopper te informacje. Zawsze i tak znajdowała sposób, żeby się wszystkiego dowiedzieć.
– Bardzo słusznie zrobiła – przyznała panna Hopper. – Jak ten garncarz mógł się w ten sposób zachować? Pójść sobie gdzieś, nie mówiąc nikomu słowa. Ale to był zawsze dziwny człowiek.
– O, pewnie – zgodził się Pete.
– No, musimy uciekać, panno Hopper – powiedział Jupiter. – Wpadliśmy tylko, żeby dać pani znać, że pani Dobson i Tom urządzili się w domu pana Pottera. Pani zawsze się tak troszczy o swoich gości.
– Jak miło z waszej strony, Jupiterze.
– Mam nadzieję, że pan Farrier obudzi się niedługo.
– Marie byłaby szczęśliwa. Biedny człowiek, nie trzeba być dla niego zbyt surowym. Ma tak okropnego pecha!
– Doprawdy? – zapytał szybko Jupiter.
– Tak. Jest tu od czterech dni i nie udało mu się złowić ani jednej ryby.
– To okropnie deprymujące – przyznał Jupiter i pożegnali się z panną Hopper.
– Gdzie można przebywać w Rocky Beach o trzeciej rano? – zapytał Pete, gdy wyszli z gospody.
– Kilka możliwości przychodzi mi do głowy. Można oczywiście łowić ryby przy świetle księżyca, można też czekać z pistoletem na zboczu wzgórza albo zabawiać się straszeniem ludzi przy pomocy płonących śladów stóp.
– Ja bym stawiał na to ostatnie, gdyby było możliwe, żeby się dostał do domu. Jupe, wszystkie okna na parterze są szczelnie zamknięte, a większość z nich w ogóle zabita gwoździami. Na frontowych drzwiach są dwa zamki i zasuwa, a na kuchennych jeden zwykły zamek i jeden patentowy. On nie mógł wejść.
– Ktoś wszedł.
– Na mój rozum tylko jeden człowiek mógł wejść. Garncarz. On ma wszystkie klucze.
– Co nas sprowadza znowu do pytania: po co?
– Może nie lubi gości.
– To śmieszne i wiesz o tym.
– Inne wyjaśnienie jest jeszcze głupsze. Wykitował gdzieś i teraz straszy.
Z tymi słowami Pete wsiadł na rower i pojechał do domu. Jupiter wrócił do składu złomu, gdzie zastał podekscytowaną ciocię Matyldę i zaniepokojonego wujka Tytusa.
– Jak się ma pani Dobson? – zapytała z miejsca ciocia Matylda.
– Dziś lepiej. Wczoraj wieczór była bardzo zdenerwowana, żeby nie powiedzieć rozhisteryzowana.
– Dlaczego? – zapytał wujek Tytus.
– Znowu pojawiły się te płonące ślady. Tym razem na schodach.
– Boże miłosierny! – wykrzyknęła ciocia Matylda. – I ona upiera się wciąż przy pozostaniu w tym domu?
– Ciociu, naprawdę nie sądzę, żeby wczoraj była w stanie się przeprowadzić.
– Jupiterze, powinieneś był mi o tym powiedzieć – skarciła go ciocia i zwróciła się do męża: – Tytusie Andronicusie Jones!
Wujek słuchał jej zawsze szczególnie uważnie, gdy zwracała się do niego pełnymi imionami i nazwiskiem.
– Tak, Matyldo?
– Weź ciężarówkę. Musimy tam pojechać i przekonać to biedne, nieroztropne dziecko, że musi się wynieść z tego domu, nim coś się jej stanie.
Wujek Tytus poszedł posłusznie po ciężarówkę, a ciocia Matylda powiedziała surowo do Jupe'a:
– A co do ciebie, Jupiterze, bardzo mnie zirytowałeś. Za dużo sobie pozwalasz. Ale wiem, czego ci trzeba, żeby cię powstrzymać od wybryków. Trochę pracy!
Jupiter nic na to nie odpowiedział. Ciocia Matylda zawsze uważała pracę za niezbędną, nawet jeśli żadne wybryki nie wchodziły w grę.
– Tutaj są marmurowe ozdoby ogrodowe, które wujek przywiózł z wyburzonego domu w Beverly Hills – wskazała ciocia Matylda. – Są okropnie utytłane. Wiesz, gdzie znaleźć wodę i mydło.
– Tak, ciociu.
– I przyłóż się do tego!
Po chwili odjechali, a Jupiter znalazł sobie miejsce w tyle składu, wziął wiadro z gorącymi mydlinami i zabrał się do pracy. Marmurowe figurki i donice ogrodowe nie były czyszczone od lat. Pokrywał je kamienny pył, ziemia i pleśń. Jupiter wydobywał właśnie spod brudu pucołowatego cherubina z jabłkiem w ręku, kiedy zjawił się Hans.
– Widzę, że rozmawiałeś z ciocią.
Jupiter kiwnął głową, wytarł cherubina i zabrał się do pękatej urny, ozdobionej po bokach gipsowymi winogronami.
– Gdzie są wszyscy? – zapytał Hans. – Byłem w domu, w biurze i nikogo nigdzie nie zastałem.
– Ciocia Matylda i wujek Tytus pojechali do domu garncarza zobaczyć się z panią Dobson.
– Brrr – otrząsnął się Hans. – Nie wszedłbym do tego domu nawet za milion dolarów. W nim straszy. Ten zwariowany garncarz chodzi tam na bosaka. Widziałem na własne oczy.
Jupiter przysiadł na piętach.
– Widzieliśmy odciski stóp – powiedział. – Garncarza nie widzieliśmy.
– Kto inny to mógł być?
Jupiter nie odpowiedział. Patrzył na niezdarną urnę i myślał o pięknych przedmiotach, które robił garncarz.
– Urny przed domem garncarza są dużo ładniejsze od tej – powiedział w końcu.
– Tak! To, co robi, jest ładne, ale on sam jest stuknięty.
– Ja tak nie uważam. Ale zastanawia mnie, dlaczego orzeł na jednej z jego urn ma tylko jedną głowę.
– Nie ma nic złego w tym, żeby orzeł miał jedną głowę.
– To prawda, ale garncarz zdaje się przedkładać orły z dwiema głowami.