– Tylko jednym z wielu – zapewnił ją Jupiter. – W Rocky Beach roi się od ekscentryków.
Pani Dobson wzięła leżącą na stole słomkę i zaczęła pleść ją w warkocz.
– Teraz się nie dziwię, że nigdy nie przesłał mi swojego zdjęcia – mówiła. – Pewnie obawiał się mojego przyjazdu. Ale ja naprawdę chciałam go zobaczyć. Myślę, że gdy przyszedł czas naszej wizyty, przeraził się i uciekł. Ale tak łatwo mu ze mną nie pójdzie. Jestem jego córką. Przyjechałam i zostanę tutaj. Lepiej, żeby się pokazał czym prędzej!
– Masz rację, mamo! – przyklasnął jej Tom.
– Nie trzeba więc tracić czasu – ciągnęła. – Tom, idź powiedzieć pannie Hopper, że się dziś wyprowadzamy. Zatelefonuj też do komendanta. Musi polecić policjantowi, żeby nas wpuścił do domu.
– Czy jest pani pewna, że postępuje rozsądnie? – zapytał Jupiter. – Ja się tam wczoraj nie włamałem, ale ktoś inny to zrobił. Na dowód mam wciąż guza na głowie.
Eloise Dobson wstała.
– Będę ostrożna. A ten, kto by usiłował znowu zakraść się do domu, niech lepiej uważa. Nie uznaję broni palnej, ale potrafię się posłużyć kijem baseballowym, który ze sobą przywiozłam.
Ciocia Matylda popatrzyła na nią z podziwem.
– Bardzo roztropnie pani zrobiła. Nie pomyślałabym o czymś takim.
Jupiter miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Cioci Matyldzie nie byłby potrzebny kij baseballowy. Gdyby ktoś się włamał do składu złomu, bez trudu powaliłaby go starą komodą.
Teraz zerwała się na równe nogi.
– Jeśli przenosi się pani dzisiaj do domu pana Pottera, potrzebne będą meble. Garncarz był wczoraj w naszym składzie i wybrał łóżka dla pani i syna, i parę innych sprzętów. Przywieziemy je z Jupiterem i spotkamy się w domu za pół godziny. Czy to pani odpowiada?
– W zupełności. Pani jest taka miła. Przepraszam za kłopot.
– Żaden kłopot. Chodź, Jupiterze. – Ciocia Matylda już wychodziła, gdy coś sobie przypomniała. Zawołała głośno: – Do widzenia, panie Farrier!
Dopiero w połowie drogi do składu złomu Jupiter pozwolił sobie na głośny śmiech.
– Ciekaw jestem, czy ten facet Farrier czuł się kiedyś bardziej zignorowany. Zmyłaś go, ciociu, kompletnie.
– Głupi osioł! – warknęła ciocia Matylda. – Jestem pewna, że narzucał się tej biednej dziewczynie. Tacy są mężczyźni!
Po powrocie wpadła jak burza do domu, wyrywając wujka Tytusa z jego niedzielnego odrętwienia. Zawołał Hansa i Konrada i w piętnaście minut załadowali na ciężarówkę wybrane przez garncarza łóżka i krzesła oraz dwie małe komody, które ciocia Matylda własnoręcznie wyciągnęła z szopy.
– Gdzieś muszą ulokować swoje rzeczy – wyjaśniła.
Hans z Jupiterem przenieśli z lodówki zakupy garncarza, usadowili się wraz z ciocią Matyldą w szoferce i ruszyli w drogę.
Gdy skręcili z szosy, niebieski kabriolet z rejestracją Illinois stał już koło szopy z materiałami garncarza. Tom taszczył dwie walizki, a pani Dobson zatrzymała się na ganku. Wiatr rozwiewał jej krótkie, jasne włosy.
– Wszystko w porządku? – zawołała ciocia Matylda.
– Wszędzie pełno szarego proszku do pobierania odcisków palców – odpowiedziała pani Dobson. – Przypuszczam, że da się to usunąć. No i poza tysiącami garnków ten dom świeci pustkami.
– Pan Potter nie uznaje obarczania się dobytkiem – powiedział Jupiter.
Eloise Dobson spojrzała na niego z ciekawością.
– Czy zawsze wysławiasz się w ten sposób?
– Jupiter dużo czyta – wyjaśniła ciocia Matylda, przystając za ciężarówką, żeby przypilnować rozładunku.
Jupiter mordował się właśnie z ciężkim, mosiężnym wezgłowiem łóżka, gdy zobaczył dwóch mężczyzn idących wolno drogą z Domu na Wzgórzu. Poznał wczorajszych przyjezdnych, szczupłego czarnowłosego i tęgiego łysego. Obaj nosili miejskie garnitury i czarne kapelusze. Obrzucili spojrzeniem rozgardiasz na podwórzu garncarza, przecięli szosę i zniknęli na ścieżce prowadzącej na plażę.
Tom Dobson podszedł do Jupitera.
– Kto to? – zapytał. – Sąsiedzi?
– Nie jestem pewien. Są nowi w mieście.
Tom podtrzymał wezgłowie z drugiej strony i podnieśli je razem.
– Dziwny strój na przechadzkę po plaży- zauważył.
– Nie każdy wie, co gdzie należy nosić – powiedział Jupiter, myśląc o wspaniałych ubraniach pana Farriera.
Wtaszczyli wezgłowie do domu i dalej po schodach na piętro, gdzie Jupiter stwierdził, że pani Dobson miała rację. Dom garncarza był kompletnie pusty. Na piętrze znajdowały się cztery sypialnie i łazienka ze staroświecką wanną, osadzoną wysoko na lwich łapach. W jednej sypialni stała wąska prycza, czysto zasłana i okryta białą kapą. Oprócz niej był nocny stolik, lampa, budzik i mała komódka z trzema szufladami, pomalowana na biało. Pozostałe trzy sypialnie były nieskazitelnie czyste, ale całkowicie puste.
– Czy chcesz ten pokój, mamo? – zapytał Tom, zaglądając do sypialni od frontu.
– Wszystko jedno który.
– W tym jest kominek. O rany! – wykrzyknął Tom. – Zobacz to dziwo!
Oparli wezgłowie o ścianę i obaj podeszli do ceramicznej tarczy. Ogromna, o blisko półtorametrowej średnicy, osadzona była w ścianie nad kominkiem.
– Dwugłowy orzeł – powiedział Jupiter.
Tom przekrzywił głowę i przyglądał się szkarłatnemu ptakowi na tarczy.
– Znasz go już? – zapytał.
– Twój dziadek musi go dobrze znać. Zawsze nosi medalion z takim orłem. Musi on mieć dla niego jakieś specjalne znaczenie. Na tych dwu dużych urnach przed domem jest ten sam motyw. Nie zauważyłeś?
– Byłem zbyt zajęty wnoszeniem łóżka.
Na schodach ciężko zadudniły kroki cioci Matyldy.
– Mam nadzieję, że pomyślał o dostatecznej ilości pościeli – mówiła. – Jupiterze, czy widziałeś gdzieś materace?
– Są w drugim pokoju! – zawołał Tom. – Zupełnie nowe. Jeszcze w opakowaniu.
– Dzięki Bogu – ciocia Matylda otwierała jedne drzwi po drugich, wreszcie trafiła na szafę ścienną z bielizną pościelową. Były w niej również koce i duże nowe poduszki, jeszcze nie wyjęte z plastykowych worków. Ciocia otworzyła okno od frontu. – Hans!
– Idę! – Hans wchodził po schodach frontowych, taszcząc tylne oparcie mosiężnego łóżka.
– Będzie ciężko to złożyć – zauważył Tom.
Istotnie, wszyscy trzej dobrze się napracowali, nim wielkie, mosiężne łóżko stanęło wreszcie na nogach. Osadzili siatki, ułożyli materace i ciocia Matylda zaczęła rozkładać pościel.
– Och! Zakupy! – przypomniała sobie nagle. – Wszystko wciąż leży na ciężarówce.
– Zakupy? Doprawdy, nie powinna pani – powiedziała pani Dobson.