Выбрать главу

– Myślę… – zaczął Jupe, ale nie zdążył skończyć zdania. Z korytarza dobiegł ich odgłos ciężkich kroków. Ktoś zapukał głośno do drzwi i nacisnął klamkę. Gdy nie ustąpiła, krzyknął ze złością:

– W imieniu regenta otwórzcie drzwi! Otworzyć w imieniu prawa! Po chwili zaskoczenia Jupiter i Pete rzucili się do drzwi i zatrzasnęli wielką żelazną zasuwę.

Bob, zbyt zatrwożony, by myśleć jasno, stał bez ruchu, ze srebrnym pająkiem Waranii na dłoni, zastanawiając się mgliście, co z nim zrobić.

Rozdział 7. Ucieczka

Walenie do drzwi nie ustawało i znowu ktoś krzyknął:

– W imieniu prawa i regenta rozkazuję otworzyć!

Pete i Jupiter oparli się o drzwi, jakby ich ciężar mógł je wzmocnić. Bob gapił się na pięknie emaliowanego srebrnego pająka i starał się zebrać rozbiegane dziko myśli. Musi schować pająka. Ale gdzie? Przebiegł pokój dookoła, rozglądając się za kryjówką i nie znajdując żadnej. Pod dywanem? Źle! Pod materacem? Też źle! Więc gdzie? Gdzie będzie nie do znalezienia?

Ciężkie uderzenia runęły na drzwi. Gwardziści je wyważali. Wtem nastąpiło coś jeszcze bardziej zaskakującego. Zasłony na oknie rozsunęły się i ktoś wpadł do pokoju. Pete i Jupiter zwrócili się błyskawicznie w tamtą stronę, by stawić czoła nowemu atakowi.

– To ja, Rudi! – zawołał głośnym szeptem przybysz. – I moja siostra Elena.

Oboje wsunęli się do pokoju. Elena była ubrana jak chłopiec, w spodnie i marynarkę.

– Chodźcie – powiedziała nagląco – musicie uciekać. Chcą was zaaresztować za najwyższe wykroczenie przeciw państwu.

Miarowe uderzenia w drzwi nie ustawały. Ktoś wyraźnie walił w nie siekierą. Lecz drzwi były grube, dębowe i mogły się opierać przez kilka minut.

To było jak scena z filmu. Wszystko działo się tak szybko. Nie sposób było zachować spokój. Chłopcy wiedzieli tylko jedno; muszą się stąd wydostać.

– Chodź, Pete! – krzyczał Jupiter. – Bob, przynieś srebrnego pająka i chodźmy!

Bob zamarudził jeszcze chwilę, wreszcie biegiem przyłączył się do pozostałych. Za Elena wyszli wszyscy na balkon. Stłoczyli się na nim, otoczeni chłodnym mrokiem. W dole migotały światła miasta.

– Wokół budynku biegnie gzyms – powiedziała Elena. – Jest dość szeroki, żeby iść po nim, jeśli zapanujecie nad nerwami. Ja poprowadzę. Wspięła się nad balustradą balkonu i stanęła na gzymsie.

– Mój aparat! – przypomniał sobie Jupiter.

– Nie ma czasu! – naglił Rudi. – Drzwi wytrzymają jeszcze dwie, może trzy minuty. Nie możemy stracić ani jednej sekundy.

Jupe z niechęcią pozostawił swój aparat fotograficzny i przelazł przez balustradę za Pete'em. Twarzami do muru, przyciśnięci do szorstkich kamieni, posuwali się za Eleną, która poruszała się zwinnie jak kot.

Nie było czasu na lęk. Z tyłu wciąż dobiegały donośne uderzenia w drzwi ich pokoju. Doszli już do narożnika pałacu. Uderzył w nich nocny wiatr i Bob zachwiał się, tracąc oparcie. Daleko, pod nim płynęła wartko ciemna rzeka Denzo. Rudi chwycił go za ramię i pomógł odzyskać równowagę. Bob zebrał się w sobie i ruszył za towarzyszami.

– Szybciej! – szepnął mu do ucha Rudi.

Dwa spłoszone gołębie zatrzepotały dziko skrzydłami i wzleciały nad ich głowy. Bob złapał równowagę i przeszedł za pozostałymi przez balustradę następnego balkonu. Cała piątka zatrzymała się na chwilę.

– Teraz musimy się wspinać – szepnęła Elena. – Mam nadzieję, że potraficie, to jedyna droga. Po tej linie. Ma supły. Tam jest druga lina. Zwiesza się na balkon poniżej, ale to tylko dla zmylenia tropu. Pomyślą, że uciekliśmy w dół.

Elena zaczęła się wspinać po linie zwieszającej się z góry. Za nią z łatwością Pete, potem wolniej Jupiter, mrucząc i sapiąc. Bob dał mu przewagę kilku metrów, po czym uchwycił szorstki węzeł kołyszącej się liny i wspiął się także.

Rudi zawrócił. Śmiało przeszedł z powrotem po gzymsie i wyjrzał zza narożnika budynku.

– Wciąż mocują się z drzwiami – zawołał cicho – musimy znaleźć się jak najprędzej w ukryciu.

– Co? – Bob zatrzymał się i odwrócił głowę w stronę Rudiego. Ręka obsunęła mu się przy tym z węzła, którego się trzymał. Lina prześliznęła mu się między palcami i zaczął spadać w tył, w ciemność. Runął na coś, co złagodziło jego upadek. Był to Rudi. Obaj zwalili się na balkon. Bob wyrżnął głową w kamienną podłogę i fale czerwonych i żółtych światełek zawirowały mu w oczach.

– Bob! – Rudi pochylił się nad nim. – Bob, słyszysz mnie? Uderzyłeś się?

Bob otworzył oczy i zamrugał powiekami. Leżał na kamieniach i bolała go głowa. Kolorowe światełka zamigotały i odpłynęły. Zobaczył nad sobą pochyloną twarz Rudiego.

– Bob, czy coś ci się stało? – pytał Rudi z niepokojem.

– Moja głowa – powiedział Bob. – Boli, ale chyba wszystko jest w porządku.

Usiadł powoli i rozejrzał się wokół. Był na balkonie, tyle widział. Nad nim wznosił się masyw pałacu, pod nim była rzeka i dalekie światła Denzo.

– Co ja tu robię? – zapytał Rudiego. – Widziałem, jak wchodziłeś przez okno i wołałeś, żebyśmy uciekali, a teraz siedzę na balkonie z guzem na głowie. Co się stało?

– O, duchu księcia Paula, miej nas w swej opiece – jęknął Rudi. – Upadłeś i to cię otumaniło. Nie mamy czasu na rozmowy. Możesz się wspinać? Tu. Ta lina. Będziesz mógł wspiąć się po niej?

Wetknął linę w rękę Boba. Bob zacisnął na niej palce. O ile pamiętał, nigdy przedtem nie widział tej liny. Czuł się słaby i roztrzęsiony.

– Nie wiem – powiedział. – Spróbuję.

– To za mało. – Rudi ocenił stan Boba i podjął szybką decyzję. – Wciągniemy cię na górę. Stój spokojnie, owiążę cię liną pod ramionami. Owinął linę wokół piersi Boba i mocno zawiązał.

– Dobra! Ja wejdę na górę pierwszy, a potem ciebie wciągniemy. Ściana jest szorstka i ma pęknięcia. Może będziesz mógł trochę pomóc. Jeśli nie, tylko luźno zawiśnij. Nie upuścimy cię. Już idę! – zawołał do pozostałych na górze. – Coś się stało.

Zaczął się wdrapywać w górę, a Bob został, obmacując guza na głowie. Zastanawiał się, skąd się tu wziął. Musiał wraz z innymi pójść za Rudim, ale zupełnie sobie tego nie przypominał. Ostatnią rzeczą, którą pamiętał, był Rudi wchodzący przez okno i trzask siekier walących w drzwi ich pokoju.

Rudi był już na górze, wchodził przez okno do pokoju, w którym niespokojnie czekała pozostała trójka.

– Bob spadł – powiedział. – Jest w szoku. Musimy go wciągnąć. W czwórkę damy radę. Chodźcie, do roboty.

Uchwycili luźny koniec liny i zaczęli ją ciągnąć z wysiłkiem. Węzły na linie okazały się przeszkodą. Każdy z nich trzeba było przeciskać nad parapetem okna. Ale Bob nie był ciężki i w niedługim czasie ukazała się w oknie jego głowa, potem ramiona. Znalazł oparcie dla rąk i sam się wciągnął do środka.

– Jestem – powiedział, otrząsając z siebie linę. – Chyba wszystko okay. To znaczy, głowa mnie boli, ale mogę się poruszać. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, jak się dostałem na ten balkon.

– To teraz bez znaczenia – powiedziała Elena.

– Jestem okay – powtórzył Bob.

Pokój, w którym się znajdowali, był wilgotny, zakurzony i pozbawiony mebli. Rudi i Elena podeszli na palcach do drzwi, uchylili je lekko i wyjrzeli na korytarz.

– Na razie droga wolna – oznajmił Rudi.

– Musimy wam znaleźć kryjówkę. Jak myślisz, Elena? Zaprowadzić ich do piwnicy?

– Chcesz powiedzieć do lochów! – odparta Elena. – Nie, nie sądzę. Lina, którą zostawiliśmy, spowoduje, że gwardziści będą nas szukać w dolnej części pałacu. Będą pewni, że tam uciekli Jupiter, Bob i Pete. Popatrz.