– Poczekaj na mnie, Torstensson!
A więc słusznie się domyślała, że to sam herszt bandy.
Jemu nie chodzi o to, by mnie złapać, pocieszała się, szuka po prostu wyjścia. Ciekawe, w jakim stanie jest ten drugi. Z pewnością nie jest z nim dobrze, skoro tak głośno jęczy.
Catharina znalazła się nagle w jakimś pomieszczeniu. Zniknął mur i odnosiło się wrażenie, że wokół jest większa przestrzeń. Przykucnęła pod ścianą tuż za rogiem, za ustawionymi w tym miejscu workami z węglem.
Potykając się, Torstensson minął ją z hałasem i zniknął gdzieś w piwnicznej otchłani. Ale co się stało z tym drugim? Z oddali dochodziło jakieś powolne człapanie. Czyżby zabłądził, pogubił się w ciemnych korytarzach?
Cóż, ona także straciła całkiem orientację i nie miała pojęcia, gdzie się dokładnie znajduje.
Znów usłyszała jakieś dalekie odgłosy. Pewnie Malcolm ze swymi ludźmi zszedł drugimi schodami. Ale to musiało być gdzieś na drugim końcu budynku! Pewnie w sąsiednim skrzydle. Gdyby jeszcze mogła wezwać pomocy! Tymczasem bała się nawet pisnąć, wiedząc, że gdzieś w pobliżu czyha dwóch groźnych rabusiów. Jeden co prawda był prawdopodobnie unieszkodliwiony, ale póki nie miała całkowitej pewności w tym względzie, wolała nie ryzykować.
Czy odważy się pójść w kierunku dochodzących z dala głosów? Chyba tak, napięte do granic wytrzymałości nerwy i tak nie pozwolą jej siedzieć w jednym miejscu i czekać.
W piwnicznych korytarzach panowały grobowe ciemności, kiedy jednak Catharina mimo lęku ruszyła po omacku naprzód, dotarła do przejścia biegnącego zapewne wzdłuż zewnętrznej ściany pałacu. Przez umieszczone wysoko trzy okienka sączyło się księżycowe światło. Nie była pewna, czy powinno ją to cieszyć. Wprawdzie widziała teraz lepiej, ale równocześnie sama bardziej rzucała się w oczy.
Męskie głosy słychać było coraz bliżej, ktoś wołał ją po imieniu, słyszała też Malcolma. Bała się jednak odpowiedzieć na te nawoływania. Postanowiła poczekać, aż mężczyźni podejdą całkiem blisko. Minuty nerwowego oczekiwania ciągnęły się niemiłosiernie, gdy nagle, ku swej rozpaczy i przerażeniu, usłyszała głosy spieszących jej na ratunek mężczyzn gdzieś na ukos za swymi plecami.
Początkowo nic nie pojmowała, zaraz jednak zorientowała się, że przez tę ogromną piwnicę prowadzi równolegle kilka korytarzy.
To znaczy, że się minęli. Jak teraz zdoła dotrzeć do Malcolma? Już miała zawołać, gdy nieoczekiwanie usłyszała w pobliżu tuż za sobą niepewne kroki.
Bezwiednie wydobyła z siebie cichy zduszony krzyk, po czym niewiele się namyślając, poderwała się i pognała przed siebie. Minęła okienka i przerażona do utraty zmysłów pędziła dalej, rękami obmacując szorstkie mury. Nagle potknęła się na nierównym kamiennym podłożu i upadła, uderzając się w głowę. Leżała, nie mając sił, by się podnieść, poranione dłonie piekły ją niemiłosiernie.
Rozżalona pomyślała sobie, że na górze w salonie siedzą sobie spokojnie okoliczni chłopi z rodzinami, gdy ona tymczasem leży w ciemnej piwnicy…
Ale co to? Kroki podążały w ślad za nią. Powolne, niepewne…
Catharina całkiem straciła panowanie nad sobą. Rzuciła się do ucieczki, w mroku badając wyciągniętymi ramionami przestrzeń wokół siebie. Tymczasem z otchłani dochodziło ciężkie sapanie. Zatrzymała się na moment, po czym ruszyła w przeciwnym kierunku. Nie słyszała już ani Malcolma, ani jego pomocników, pewnie dotarli do schodów, przy których leżał bez ducha jeden z bandytów. Biegła jak oszalała, nie zastanawiając się, czy w dobrą stronę. Nagle znów potknęła się o kamień i upadła. Rękami wyczuła jakieś kraty, żelazną furtkę, czy coś w tym rodzaju. Ostrożnie chwyciła za pręty i szarpnęła lekko. Poczuła opór, ta krata musiała być ogromna. Smuga księżycowego światła przedarła się przez piwniczne okienka i rozjaśniła mrok. Za kratą znajdowała się jakaś wnęka. Księżyc schował się za chmury i znowu zapanowały egipskie ciemności. Ale Catharina zdążyła zauważyć za żelaznymi prętami wyprostowaną postać kobiety, spoglądającej na nią z góry.
Krzyknęła, przerażona do utraty zmysłów. Oderwała dłonie od prętów i odwróciwszy się na pięcie uciekła z tego miejsca. Wołała Malcolma. Nie wiedziała, ile razy potykała się i przewracała, nie zwracała na nic uwagi. Wpadła na kogoś, kto tylko zaklął i usiłował ją złapać, ale ona wyrwała się i biegła dalej, wciąż słysząc skrzypienie kraty. Gdzieś w oddali w sąsiednim korytarzu ktoś wzywał pomocy. I wreszcie usłyszała głos Malcolma.
– Catharina! – wołał.
Z płaczem pobiegła ku niemu, ale wpadła znów na jakąś ścianę czy drzwi i zrezygnowana osunęła się na ziemię, szlochając rozpaczliwie.
– Tutaj jest! – krzyknął ktoś i chwycił ją za ramiona. – Tu w środku!
– Puść mnie! Zostaw! – szlochała.
– Dobrze, już dobrze, Karin – usłyszała głos zarządcy. – To my, znaleźliśmy cię, już nie musisz się bać!
Ale oto dobiegł Malcolm i objął ją bezpiecznym ramieniem. Wtulił policzek w jej włosy, chcąc ją pocieszyć. Kiedy uspokoiła się trochę, wymamrotała niewyraźnie:
– Była tam, widziałam ją.
– Ją? Chyba ich! Przecież na dole skryło się kilku rabusiów.
– Jeden spadł ze schodów i mocno się poturbował.
– Jeden leżał zabity – liczył Malcolm. – Razem dwóch.
Kiwała głową, wtulona przez cały czas w jego ciepłą kurtkę, i usiłowała opanować płacz.
– Torstensson jest gdzieś blisko. Przed chwilą się z nim zderzyłam.
Mężczyźni ruszyli pośpiesznie we wskazanym przez dziewczynę kierunku.
– Czy dlatego tak się wystraszyłaś? – pytał Malcolm.
– Nie, ale to była ona… tam w krypcie… Agneta Järncrona. Zabierz mnie stąd, Malcolmie. Wyprowadź mnie z tych ciemności!
Na nowo zalała się łzami.
– Nie, poczekaj! Jaka krypta? O czym ty mówisz?
– Kraty. Widziałam ją tam w blasku księżyca wpadającym przez dwa okienka.
Odezwał się zarządca, który przez cały czas stał w pobliżu:
– Dwa okienka? Wiem w takim razie, gdzie to było.
– Ja także – powiedział Malcolm. – Chodź, Catharino!
Zarządca zastanawiał się, dlaczego dziedzic uparcie nazywa służącą Karin innym imieniem, ale nie śmiał go o to zapytać.
– Nigdy! Nie wrócę tam za żadne skarby. Chcę stąd wyjść.
– Tam ci nic nie grozi – uspokajał Malcolm dziewczynę. – Pójdziemy razem, mamy lampy, nie ma się czego bać.
Zrezygnowana apatycznie ruszyła za mężczyznami, kurczowo trzymając Malcolma za rękę.
Nie uszli daleko, gdy doszły ich jakieś przekleństwa i odgłosy bójki.
– Złapali Torstenssona – stwierdził zarządca. – Chyba zmusili go, by się poddał.
– Chcę na górę – pojękiwała zrozpaczona dziewczyna.
– Zaraz wyjdziemy – pocieszał ją Malcolm. – Tu niedaleko znajdują się drugie schody.
Jak oni się orientują w tym labiryncie korytarzy? zastanawiała się oszołomiona.
Ale piwnica oświetlona lampami nie wyglądała już tak strasznie.
Minęli jednego z chłopów, który zdyszanym głosem meldował, że złapali dwóch opryszków.
– Jeden jest nieszkodliwy – dodał. – Wynieśliśmy go kuchennym wyjściem. Podobno lensman już przyjechał.
– Doskonale. W takim razie mamy całą piątkę.
– Tak, bandę Torstenssona w komplecie.
– Trochę się więc tu, w Markanäs, przysłużyliśmy sprawie – orzekł z dumą Malcolm. – Ale to głównie zasługa Karin!
Catharina jednak wcale nie zareagowała na pochwałę. Pragnęła tylko jednego: wyjść z piwnicy.
– Przepraszam, że pytam – wtrącił się zarządca. – Jak ona właściwie ma na imię, Karin czy Catharina?