— Według pani planu, Zbyszek umrze dzisiaj. Nietrudno będzie mi upewnić o tym urjadnika — odezwał się na głos. — Wobec tego jutro zaraz po pogrzebie możemy wyruszyć w drogę. Uprzedziłem urjadnika, iż jadę do Jakucka. Gdzie pani zamierza ukryć Zbyszka?
— Upatrzyłam kryjówkę w gąszczu przy drodze za miastem — odparła Natasza. — Gdzie oczekują pana towarzysze?
Wilmowski wydobył z kieszeni skrawek papieru. Ołówkiem nakreślił prowizoryczny szkic okolicy.
— Dobrze się składa — zawołała Natasza przestudiowawszy plan. — Musi pan przejeżdżać obok jego kryjówki. O, to tutaj...
Sprawnie uzupełniła szkic.
— Już będę wiedział. Zresztą chyba razem będziemy na “pogrzebie”?
— Oczywiście, muszę pilnować, aby komuś nie przyszła ochota zajrzeć do trumny z rzekomym nieboszczykiem — potwierdziła Natasza.
— A co pani ma zamiar uczynić później? — zapytał Wilmowski, bacznie przyglądając się dziewczynie.
Zarumieniła się i spuściła oczy. Zbyszek natomiast poderwał się z posłania.
— Wujku! Ja bez niej... nie ucieknę! Ona także jest zesłańcem! To rewolucjonistka, a ja... ja ją kocham!
Wilmowski skinął przyzwalająco głową. Więc jego przewidywania szybko się sprawdziły! Rozważał sytuację. Zabranie Nataszy jeszcze bardziej wikłało ryzykowną ucieczkę. Czy jednak postąpiłby uczciwie pragnąc rozdzielić tych dwoje młodych? Ba, gdyby mógł uprowadziłby z Syberii wszystkich carskich więźniów.
— Czy decyduje się pani towarzyszyć Zbyszkowi? — zapytał krótko. Kurczowo chwyciła jego rękę w swoje delikatne dłonie.
— Czy... czy zabierze mnie pan? — zapytała nieśmiało.
— Zabiorę, lecz muszę uprzedzić, że droga do wolności daleka i najeżona niebezpieczeństwami. Kto wie, czy zdołamy wynieść cało nasze głowy!
— Pójdę z wami i zginę bez słowa skargi — zapewniła.
— A więc dobrze! Zabierzemy panią, Nataszo. Czy zaraz będą tu pani szukali?
— Nie, o to nie ma obawy. Przyjechałam pod pretekstem uporządkowania interesów faktorii. Jeszcze dzisiaj oznajmię policji, że wracam do Nerczyńska. Przepadnę jak kamień w wodę.
— Świetnie ułożyła pani to wszystko — przyznał Wilmowski. — Po pogrzebie przemknie się pani do kryjówki Zbyszka. Ja tymczasem pożegnam urjadnika i pospieszę do was. Jutro po południu będziemy już daleko od Ałdanu.
— Proszę wracać do urjadnika — oświadczyła Natasza. — Niech mu pan powie, że zesłaniec umarł w pana obecności. Resztę biorę na siebie. Zbyszek zasłoni twarz prześcieradłem, gdyby nas ktoś odwiedził. Jakuci boją się zmarłych, policja zaś nie będzie zbyt ciekawa. Przygotowani są na jego śmierć. Zaraz zamówię trumnę. Pogrzeb wczesnym rankiem...
— Podejmuje się pani trudnego i... nieprzyjemnego zadania.
— Dam sobie radę, wszystko już obmyśliłam.
Dopiero koło południa Wilmowski opuścił samotną chatę zesłańca. Już znów opanowany udał się do cyrkułu na spotkanie z urjadnikiem.
Gniew boga ognia i błyskawic
Pawłow pochylony siedział na głazie. Ponurym wzrokiem wodził za olbrzymim bosmanem. Nie miał najmniejszych wątpliwości: spiskowcy szykowali się do drogi.
Poprzedniego dnia o świcie zbudziła go krzątanina w obozie. Przez dziurkę w płachcie namiotowej widział pożegnanie, a potem samotny odjazd rzekomego Browna, którego niegdyś w Warszawie śledził jako nauczyciela geografii kolportującego nielegalne pisma. Gorączkowe pożegnania oraz cicho udzielane przestrogi dały mu wiele do myślenia. Brown zaopatrzony w jego dokumenty zapewne udał się na przeszpiegi do Ałdanu! Potem wieczorem Smuga oddalił się z obozu. Powrócił prawie po północy i długo wiedli narady. Pawłow przypuszczał, że Smuga spotkał się gdzieś potajemnie z Brownem. Jakie mógł przywieźć wiadomości?
Od wschodu słońca Pawłow, z trudem kryjąc niepokój, nieznacznie śledził spiskowców. Zwinęli namioty, przepakowali juki. Najniezbędniejszy sprzęt obozowy oraz zapasy żywności podzielili na sześć części; każdą z nich zapakowaną w juki przytroczyli do siodeł. W ten sposób uwolnili dwa juczne konie od ładunku.
Pawłow gubił się w domysłach. Do drogi powrotnej przygotowali o dwa konie więcej dojazdy wierzchem. Czyżby oprócz Karskiego mieli zamiar uprowadzić jeszcze kogoś? Agent siedział na głazie na pozór spokojny, lecz w sercu jego szalała burza wściekłości. Trudno było wątpić w pomyślny dla spiskowców obrót sprawy. Po wyjeździe Browna z satysfakcją obserwował ich niepokój, ale po nocnym wypadzie Smugi nabrał pewności, że udało się im nawiązać kontakt z zesłańcem. Świadczyły o tym pełne wymowy radosne spojrzenia, ukradkowe narady i jawne przygotowania od powrotnej drogi.
Pawłow drżał z gniewu i... strachu. Jaki los zamierzali mu zgotować?! Znów będą go wlekli ze sobą po głuszach tajgi, a potem... Nie, nie chcieli go chyba pozbawić życia, bo przecież mogli to uczynić już przedtem. Pawłowowi jednak nie tylko chodziło o życie. Ta sromotna powtórna porażka mogła przynieść mu niesławny koniec kariery. Cóż powie gubernatorowi? Czy będzie mógł przyznać się do tego, że miał w swym ręku groźnych spiskowców i pozwolił im umknąć bezkarnie? Na domiar złego jego dokumenty służbowe pomogły w spisku przeciwko carskiej Rosji.
W niemej wściekłości zgrzytał zębami, a tymczasem sękaty olbrzym siodłał wierzchowce. Pozostali dwaj spiskowcy wymknęli się w pełnym uzbrojeniu z obozu. Być może przepatrywali okolicę, chcąc zapewnić sobie bezpieczny odwrót. Osiodławszy konie, olbrzym zaczął przeglądać broń. Nabił dwa rewolwery i włożył je do olster przy siodle jednego z koni, potem przysiadł na ziemi. Niczym wytrawny rusznikarz sprawdzał działanie zaników karabinów, ładował w nie naboje. Pochłonięty własnymi myślami, jakby zapomniał o Pawłowie.
Agent nie spuszczał oka ze swego prześladowcy. Olbrzym naprawdę nie zwracał na niego uwagi. Jakiś pomysł musiał rodzić się w umyśle agenta, gdyż zerkał to ku wierzchowcom, to znów na olbrzyma. Czerwone wypieki pojawiły się na jego szarej twarzy. Co chwila zaciskał spieczone wargi. Ostrożnie powstał z głazu. Brol siedział do niego półbokiem, wciąż zajęty karabinami. Pawłow posunął się o mały krok ku wierzchowcom. Nie odrywał wzroku od olbrzyma, uczynił jeszcze jeden mały krok, a potem większy.
Rżenie przestraszonego wierzchowca przywołało bosmana do rzeczywistości. Wyraz zaskoczenia i gniewu odmalował się na jego twarzy.
— Precz od koni! — krzyknął, zrywając się na równe nogi.
Trzymał w ręku karabin, mógł zastrzelić Pawłowa, lecz obawiał się, że huk strzału ściągnie im na kark kogoś nieproszonego. Odrzucił więc broń i skoczył ku agentowi. Pawłow bał się bosmana jak ognia, toteż paniczny strach jakby dodał mu skrzydeł. Dopadł konia, szarpnął za pas zamykający olstrę zawieszoną u siodła. Wydobył rewolwer. Wypalił prosto w twarz nadbiegającego. Bosman tylko zwinął się w skoku, rozkrzyżował dłonie i waląc się z rozmachem na ziemię, wyrżnął agenta głową w piersi.
Pawłowowi pociemniało w oczach. Okoliczne pagórki jakby się rozpłynęły... Zemdlał. Gdy odzyskał przytomność, ujrzał powalonego bosmana. Leżał twarzą do ziemi z odrzuconymi w bok rękami. Pawłow stękając podniósł się na nogi. W ustach czuł słonawy smak krwi.
Okropny ból rozsadzał mu piersi. Z nienawiścią i prawie zabobonnym strachem spoglądał na olbrzyma.
Wolno cofał się tyłem. Podniósł z ziemi rewolwer. Dopiero teraz odwrócił się ku wierzchowcom. Chwycił jednego z nich za uzdę. Z wysiłkiem wspiął się na siodło. Wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Smuga i Tomek mogli przybiec lada chwila zwabieni hukiem wystrzału. Pawłow pochylił się w siodle. Pognał w tym samym kierunku, w którym poprzedniego ranka oddalił się Brown. Wkrótce wyjechał na wąską, kamienistą drogę. Zawrócił wierzchowca w kierunku Ałdanu.