Natychmiast wybiegł im na spotkanie. Przystanęli na moment, by zdążył wskoczyć na konia za Natasza. Znów pomknęli dalej. Wilmowski wciąż ponaglał do pośpiechu. Sekundy zdawały mu się godzinami. Drżał z obawy, co zastanie w obozie. Ucieczka Pawłowa wróżyła najgorsze.
Rzedniejący las wywiódł ich na skraj na pół skalistych wzgórz. Wilmowski uniósł się w strzemionach, niecierpliwie wypatrując kryjówki. Naraz kamień spadł mu z serca. Zza załomów skalnych wyłoniły się znane mu sylwetki jeźdźców. Dwaj z nich prowadzili osiodłane wierzchowce, trzeci jucznego konia. A więc Pawłow skłamał! Bo oto olbrzymi bosman i Tomek wysforowali się do przodu z końmi dla dwojga uciekinierów. Bosman wprawdzie miał głowę obandażowaną, ale raźno wymachiwał dłonią do nadjeżdżających.
Zatrzymali konie tuż przed przyjaciółmi. Krótkie powitanie Tomka ze Zbyszkiem wycisnęło wszystkim z oczu łzy wzruszenia. Trwało to zaledwie moment, gdyż Smuga przywrócił ich groźnej rzeczywistości, informując krótko Wilmowskiego:
— Andrzeju, Pawłow umknął! Musimy natychmiast ruszać w drogę, jeśli...
— Pawłow już nigdy nikomu nie zaszkodzi — przerwał mu Wilmowski, marszcząc brwi. — Ale pościg i tak może deptać nam po piętach!
Bosman przeciągle gwizdnął przez zęby.
— Ojcze, co się stało w Ałdanie? Czyś ty ranny? — zawołał Tomek.
— Nie czas na gadaninę! Wszyscy na koń! Tomku, prowadź wytyczoną trasą — ostro rozkazał Smuga, wydobywając torbę z opatrunkami.
Czoło wyprawy oddaliło się o kilkaset metrów, zanim Smuga skończył bandażowanie rany Wilmowskiego.
— Kula drasnęła mięsień! Masz szczęście — rzekł z ulgą. — Teraz jak najprędzej dogońmy naszych!
Dosiedli koni. Dopiero w kilka godzin później zatrzymali się na krótki odpoczynek. Zluźnili wierzchowcom popręgi u siodeł i puścili je na popas, bosman zaś wydzielił racje suchego prowiantu. Po posiłku Smuga odezwał się:
— Andrzeju, zdaj relację z wypadków w Ałdanie! Najwyższy czas, abyśmy rozważyli sytuację.
Wilmowski krótko opowiedział przebieg wydarzeń. Bosman nieco rozchmurzył się, słysząc, w jakim stanie Pawłow przybył do zajazdu. Mimo woli przesunął dłonią po zabandażowanej głowie.
— Źle się stało, że Pawłow zdołał umknąć — rzekł Smuga, wysłuchawszy relacji. — Nie docenialiśmy jego przebiegłości! To był szczwany lis!
— Baty mi się należą — markotnie powiedział bosman. — Dałem mu się podejść i obydwóm nam pozostawił pamiątkę...
— Nie wiesz nawet, że Pawłow w ten sposób chciał załatwić z nami dwoma stare porachunki — wtrącił Wilmowski.
— Jak to? — zdumiał się bosman.
— To on właśnie wytropił nas wtedy w Warszawie!
— Czy to możliwe?
— Sam mi to powiedział!
Bosman umilkł zaskoczony nieoczekiwaną wiadomością. W końcu splunął zamaszyście i rzekł:
— A więc to dlatego jego gęba wciąż wydawała mi się skądś znajoma!
— Ano tak! On nas poznał. Śledził mnie i ciebie wówczas przez dłuższy czas, podczas gdy my widzieliśmy go tylko przez krótką chwilę.
Bosman zafrasowany mruknął:
— Zuch z Nataszy, szkoda jednak, że mnie wyręczyła. Ba, żeby nie ona, to i dzisiaj wszystko uszłoby na sucho draniowi!
Wilmowski opuścił głowę. Wstyd mu było przyznać się, że podczas tragicznego zajścia z Pawłowem byłby go tym razem zabił bez skrupułów.
— Gdy Pawłow rzucił mi prosto w twarz mściwe słowa, nareszcie go poznałem — odezwał się cicho. — Wspomnienie okrutnego losu mojej żony i naszej poniewierki sprawiło, że zapomniałem o miłosierdziu. Chciałem zabić Pawłowa. Natasza ocaliła mi życie, bo miał nade mną przewagę.
Tomek z wdzięcznością spojrzał na dziewczynę.
Po godzinnym wypoczynku wyruszyli w dalszą drogę. Smuga nie zaniechał ostrożności, aczkolwiek wydawało mu się, że jedynie przypadek mógłby naprowadzić pościg na ich ślad w tym skalistym pustkowiu. Przede wszystkim uformował karawanę w ubezpieczony szyk: sam wysunął się do przodu na czoło, o kilkadziesiąt metrów za nim jechał Wilmowski z Natasza i Zbyszkiem, a w pewnej odległości za nimi jako tylna straż podążali bosman i Tomek. Olbrzymie doświadczenie Smugi i opanowanie w niebezpieczeństwie uwidaczniały się obecnie niemal na każdym kroku. W rozległym bezdrożnym kraju instynktownie obierał właściwy kierunek. Wiódł karawanę skalistymi wąwozami, by kopyta końskie jak najmniej pozostawiały śladów, nakazywał wszystkim ustawiczną czujność. Minęły dwa dni. Już spory szmat drogi dzielił ich od Ałdanu. Dotąd Smuga prowadził karawanę w kierunku wschodnim. Według jego rachuby, ewentualny pościg powinien był udać się utartym szlakiem na południe. W ten sposób podążali w odwrotne strony i odległość pomiędzy nimi a pogonią wciąż się powiększała. Dopiero drugiego dnia, gdy słońce stanęło w zenicie, Smuga zaczął zbaczać ku południowemu zachodowi. Jeśli ścigający jechali traktem, to dzięki jego manewrowi karawana znajdowała się obecnie na ich tyłach. Zwolnili więc tempo jazdy i pozwalali koniom na częstsze wypoczynki. Przecież należało zachować siły wierzchowców na najgorsze chwile.
Późnym popołudniem zagłębiali się w głuchy las. Pod lekkim podmuchem wiatru złote brzózki obficie sypały przejrzystymi listkami. Krzewy głogów i dzikie czarne porzeczki poczerwieniały od nocnych chłodów. Był to nieomylny znak, że jesień już nadchodzi wielkimi krokami.
Smuga jak zwykle jechał na przedzie, rozglądając się po tajdze. Nagle pochylił się do przodu, wytężył wzrok. Po chwili upewnił się — pod drzewem siedział pochylony, samotny człowiek. Smuga ostrzegawczo uniósł dłoń, wstrzymał wierzchowca. Niemymi rozkazami polecił towarzyszom otoczyć obcego człowieka. Wkrótce cała grupa przystanęła pod drzewem.
— Do stu beczek zjełczałego tranu, toż to nieboszczyk — zawołał bosman.
— Do licha, nie mylisz się bosmanie — potwierdził Smuga. — Ptaki wydziobały mu oczy...
— To pewno Tunguz — wtrącił Wilmowski. — Oni w ten sposób chowają umarłych.
Wysuszony trup siedział oparty o drzewo i czarnymi oczodołami spoglądał na wschód. Na jego kolanach leżał łuk oraz siekierka o złamanym trzonku. Nie opodal stały nieco przysypane ziemią sanie, a obok nich walały się kości reniferów i uprząż.
Wilmowski wyjaśnił, iż Tunguzi pozostawiają przy zmarłych przedmioty, które służyły im do osobistego użytku, lecz łamią noże oraz trzonki siekier, aby nieboszczyk nie mógł szkodzić żywym ludziom. Zbyszek, świadom niektórych zwyczajów krajowców, dodał, że Jakuci dawniej chowali zmarłych na drzewach, na specjalnych platformach zwanych arakas [156]. Teraz grzebali w ten sposób jeszcze tylko szamanów.
Jechali, rozmawiając cicho o dziwnych zwyczajach tubylców. Po jakimś czasie znaleźli się nad brzegiem leśnego jeziora. Smuga znów zatrzymał towarzyszy. Nie dalej jak o kilkaset kroków od nich stała jurta. Strużka dymu sączyła się z komina. W drzwiach ukazała się ludzka postać. Zaledwie spostrzegła karawanę, natychmiast cofnęła się w głąb domu. Podróżnicy pomknęli za Smugą ku sadybie. Skoro zostali zauważeni, musieli się upewnić, kim są jej mieszkańcy. Nędzna jurta chyliła się ku upadkowi. Gliniana polepa poodpadała w wielu miejscach ze ścian, jedyne okienko było zapchane darniną. Przed domem leżała porzucona sieć na ryby, a nad jeziorem, na wpół wyciągnięta na brzeg, widniała łódź wypalona w drzewnym pniu.
Smuga zeskoczył z konia, by wejść do jurty. Wtem w progu pojawiły się dwie ludzkie postacie. Podróżnik cofnął się zaskoczony strasznym widokiem. Twarze krajowców pokrywały rany i strupy.
156
Jakuci nie lękali się naturalnej śmierci. Dawniej panował wśród nich zwyczaj, że starzy lub chorujący rodzice zwracali się z prośbą do najbardziej ulubionego syna, aby zabił ich własną ręką. Syn miał obowiązek wyprawić pożegnalną ucztę, ugaszczał proszącego o śmierć przez trzy dni, potem szedł z nim do lasu i zakopywał żywcem w dole razem z jego osobistymi sprzętami.