Jeden z nich wyciągnął dłoń pozbawioną palców.
Natasza krzyknęła przerażona.
— Niech pan się nie zbliża do nich, to trędowaci [157] — zawołał Zbyszek. Podróżnicy w popłochu cofnęli się. Jeden z nieszczęsnych krajowców zagadał coś bezwargimi ustami. Wyszczerzone pożółkłe zęby sprawiały niesamowite wrażenie.
— Zbyszku, czy rozumiesz, co on mówi? — zapytał Smuga, z trudem opanowując odrazę.
— Prosi o jedzenie, głodny — wyjaśnił młodzieniec. Smuga wydobył z juków trochę sucharów i pudełko konserw, złożył te dary na ziemi.
— Zapytaj go, czy wie, w którym kierunku znajduje się trakt do Ałdanu — powiedział.
Zbyszek sformułował pytanie, pomagając sobie gestami rąk. Trędowaty wyciągnął kikut ku zachodowi. W tym też kierunku pospiesznie podążyli.
Jakuci, jak i Tunguzi zmuszali chorych na trąd do zamieszkiwania z dala od osiedli. Gmina od czasu do czasu dawała nieszczęśnikom trochę żywności czy też jakiś łachman do ubrania, lecz za to chorzy nie mieli prawa zbliżać się do sadyb zdrowych ludzi. Podróżnicy długo nie mogli zapomnieć widoku krajowców dotkniętych tą straszną, nieuleczalną chorobą. Ponaglali konie, chcąc jak najprędzej wydostać się z lasu, w którym królowali zmarli oraz pogrzebani za życia — trędowaci. Dopiero po zapadnięciu zmierzchu Smuga zatrzymał karawanę w małej skalistej kotlinie. W myśl jego obliczeń, byli już w pobliżu głównego szlaku. Choć ciemność nocy zabezpieczała ich przed pościgiem, nie rozpalili ogniska ani nie rozbili namiotu. Jedynie dla Nataszy zbudowali z gałęzi tak zwany przez krajowców elbelen lub hałtam. Był to szałas o jednej tylko pochylonej ściance, która trochę osłaniała przed deszczem i wiatrem. Posilili się suchym prowiantem oraz wodą ze strumienia, po czym w śpiworach ułożyli się na spoczynek. Z wyjątkiem Zbyszka reszta mężczyzn na zmianę pełniła straż.
Gwiaździsta, chłodna noc minęła spokojnie. O wschodzie słońca dosiedli koni. Późnym rankiem dotarli na skraj rozległej łąki. Kilka stogów siana wskazywało na bliskość jakuckich zimowych domostw. Smuga zatrzymał się. Przez lunetę penetrował pagórkowatą okolicę.
W dali rysowały się ciemne kontury jurt. Z kominów ich nie unosił się dym. Zapewne krajowcy jeszcze przebywali w swych letnich urasach. Zdrożone konie podróżników wyciągały łby w kierunku stogów. Po krótkiej naradzie Smuga postanowił zatrzymać się na popas. Według miejscowych zwyczajów każdemu było wolno nakarmić wierzchowca sianem ze stogu.
Podczas gdy konie z rozluźnionymi popręgami u siodeł skubały siano, jeźdźcy zaspokoili głód z własnych zapasów. Po jakimś czasie zaczęli się przygotowywać do drogi. Smuga znów jechał na przedzie. Teraz wspinał się na łagodny pagórek, skąd zamierzał rozejrzeć się po okolicy. Wkrótce był na szczycie. Zeskoczył z konia. Spojrzał na wąski pas równiny. Nie dalej jak o kilkaset metrów znajdował się szlak. Gromada jeźdźców ciągnęła nim z południa na północ. Smuga wydobył lunetę. Zobaczył spory oddział żołnierzy, składający się z Jakutów i kilku Kozaków. Nie tracąc czasu, szybko poprowadził wierzchowca z powrotem w dół zbocza. W tej właśnie chwili karawana dążyła na przełaj przez łąkę i mogła być widoczna na szlaku. Zaledwie zbocze zasłoniło Smugę, wskoczył na konia. Rękoma dawał swoim ostrzegawcze znaki.
Naraz za wzgórzem rozbrzmiało kilka strzałów.
A więc zostali zauważeni przez żołnierzy! Na odgłos palby tylna straż wyprawy szybko dołączyła do głównej grupy. Podążyli ku wschodowi, gdzie czerniło się pasmo lasu. Smuga przepuścił do przodu Wilmowskiego z dwojgiem zesłańców i jucznym koniem.
Oddział żołnierzy wyłonił się zza pagórka. Był to zapewne pościg, który po dwudniowych bezskutecznych poszukiwaniach powracał do Ałdanu. Świadczyły o tym okrzyki i strzały, jakimi żołnierze usiłowali zatrzymać przed nimi gromadkę jeźdźców.
— Niech ich tajfun porwie! Mogą nas dogonić — zauważył bosman oglądając się.
Smuga spojrzał za siebie. Uważnie mierzył wzrokiem odległość.
— Dościgną nas — potwierdził. — Musimy ich powstrzymać! Ściągnął konia cuglami. Bosman i Tomek uczynili to samo. Odwrócili się przodem do pościgu.
— Mierzyć w konie! — rozkazał Smuga.
Wypalili. Strzały były niecelne, ponieważ wierzchowce przestraszone hukiem omal nie pozrzucały jeźdźców z siodeł. Żołnierze natychmiast rozsypali się w tyralierę. Trójka uciekinierów znów pociągnęła za cyngle. Tym razem strzały były celniejsze. Dwóch jeźdźców z wierzchowcami zwaliło się na ziemię. Następna salwa zmusiła pościg do większej ostrożności. Żołnierze zwolnili tempo pogoni, jeszcze bardziej rozciągnęli tyralierę.
Smuga spojrzał na czołówkę karawany. Wilmowski już dojeżdżał do lasu.
— Umykajmy — rozkazał.
Ruszyli z kopyta pochyliwszy się w siodłach. Za nimi rozbrzmiały przeciągłe okrzyki.
Tomek zerknął za siebie.
— Skrzydła pościgu wysuwają się do przodu! — krzyknął ostrzegawczo.
— Chcą nas okrążyć — odkrzyknął bosman.
Ponaglili wierzchowce, które w morderczym galopie brzuchami prawie dotykały ziemi. Karłowaty las był już bardzo blisko. Naraz za uciekającymi posypały się kule. Właśnie wpadli między drzewa. Nagle koń Tomka zarżał boleśnie, rzucił się w bok, a następnie w pełnym pędzie runął na ziemię. Tomek na szczęście zdążył wysunąć nogi ze strzemion, zanim wyleciał z siodła. W powietrzu wywinął kozła i padł na plecy na miękki mech. Przez chwilę leżał oszołomiony.
Obydwaj jego towarzysze z trudem osadzili rozpędzone konie. Triumfalny wrzask pogoni rozniósł się szerokim echem. Tomek postękując dźwignął się szybko na nogi, zanim doń przybiegli przestraszeni Smuga i bosman.
— Nic mi nie jest... Trafili konia — uspokoił ich.
— Właź na szkapę! — krzyknął bosman. Podsadził przyjaciela jak piórko i usadowił go na swoim wierzchowcu.
— Tomku, pędź i zatrzymaj ojca — polecił Smuga, podnosząc karabin młodzieńca. — Walka nieunikniona... Spiesz się! Sami nie powstrzymamy pościgu!
Tomek zagryzł wargi. Za moment oddalił się galopem.
Smuga ukryty za drzewem spokojnie przyłożył karabin do ramienia. Mierzył krótko. Najbliższy jeździec szeroko rozkrzyżowując ramiona spadł z konia. Karabin Smugi pluł ogniem raz za razem. Bosman tymczasem zdjął siodło z zabitego konia Tomka. Tracenie skromnego ekwipunku osobistego w tym surowym kraju groziło niemal śmiercią. Zarzucił siodło na wierzchowca Smugi. Przystanął za rozłożystą brzozą i razem z przyjacielem zaczął razić pościg kulami.
Skrzydła pogoni już docierały do lasu. Smuga i bosman, by uniknąć odcięcia od czoła karawany, rozpoczęli szybki odwrót, ostrzeliwując się.
Okrzyki żołnierzy oraz ostra palba karabinowa pozwoliły Wilmowskiemu zorientować się, że jego towarzysze są w niebezpieczeństwie. Zamiast uciekać dalej, wraz z Nataszą i Zbyszkiem zawrócił ku nim. Niebawem spotkali Tomka. Razem pospieszyli na pomoc dwóm śmiałkom.
Wilmowski jednym spojrzeniem ocenił krytyczną sytuację, w jakiej się znaleźli. Żołnierze z pościgu straciwszy kilku ludzi zeskakiwali z koni; kryjąc się za drzewami zataczali półkole. Widać było, że zamierzają otoczyć uciekinierów.
— Zbyszek i Nataszą! Pilnować koni — krzyknął Wilmowski.
Obaj z Tomkiem włączyli się do walki. Wzmocniony celny ogień trochę ostudził zapał pościgu. Żołnierze ostrożnie przesuwali się od drzewa do drzewa. Kilku Kozaków okrzykami zachęcało Jakutów do szarży, lecz ci nie okazywali zapału do otwartego natarcia.
Smuga pragnął uniknąć walki wręcz, która przy liczebnej przewadze wroga musiałaby się skończyć sromotną klęską. Dlatego też, powstrzymując pogoń strzałami, z wolna wycofywał się z karawaną coraz głębiej w las.
157
Trąd — przewlekła choroba zakaźna, w której przebiegu powstają rozpadające się nacieki na skórze, prowadzące do zniszczenia tkanek, zniekształceń, wreszcie do śmierci.