Выбрать главу

Tymczasem dwaj kompani czuwali bez wytchnienia. Obawiali się, aby “Sungasza” nie minęła ich nocą. Przecież wtedy mogliby jej nie rozpoznać. Trochę przesądny bosman wierzył niezłomnie w szczęśliwą gwiazdę Tomka. Ile to razy jego intuicja i pomysły pomagały im wyjść cało z różnych opresji! Toteż co chwila oddawał Tomkowi lunetę, mówiąc:

— Zerknij, brachu! Zadawałeś się z różnymi szamanami, to może uda ci się wyczarować “Sungaszę”!

Tomek niezmordowanie spełniał jego prośby, lecz holownik nie pojawiał się na horyzoncie. Piątego dnia po południu Tomek właśnie przygotowywał kolację, gdy bosman lustrujący Amur nagle zawołał:

— Jakaś krypa wali w dół rzeki!

Tomek zapomniał o jedzeniu. Spojrzał na zachód. W dali wąska smuga dymu snuła się ku niebu. Po jakimś czasie zaczerniły się kontury statku.

— Niech mnie rekin połknie, jeśli to nie jakiś holownik typu “Sungaszy”! — znów zawołał marynarz.

Tomek porwał lunetę. Długo przyglądał się statkowi, a potem podniecony wyrzucił z siebie jednym tchem:

— Nie myli się pan, to holownik! Ciągnie za sobą dwie barki!

— To już dawno spostrzegłem gołym okiem — z cieniem zarozumiałości rzekł bosman, dumny ze swego sokolego wzroku, co niejednokrotnie z naciskiem podkreślał. — Myślałem, żeś odczytał nazwę!

— Niestety, dla mnie jeszcze za daleko, może pan zerknie przez lunetę?

— Iiii, patrz lepiej ty! — odparł bosman. — Zawsze padasz jak kot na cztery łapy, to może i tym razem ci się poszczęści...

Tomek znów uniósł lunetę. Patrzył skupiony... Nagle odwrócił się do przyjaciela.

— Bosmanie, to chyba... naprawdę “Sungasza”! Niech pan sprawdzi... Marynarz porwał lunetę. Po chwili rzucił ją na ziemię i zaczął się rozbierać.

— Czy pan oszalał?! — zawołał Tomek. — Po jakie licho ściąga pan spodnie?!

— W ubraniu źle się płynie — krótko odparł bosman. — To “Sungasza”!

— Nie myli się pan?! — Tomek nie dowierzał jeszcze.

— Wiedziałem, brachu, że ty ją wypatrzysz! Zrobiłeś swoje, teraz na mnie kolej. Złożę wizytę kapitanowi Niekrasowowi.

— Czyżby pan miał zamiar podpłynąć wpław do holownika?

— A jakże, brachu! Strzelanie nie jest tu dla nas bezpieczne, a poza tym może nawet nie zwróciłoby uwagi Niekrasowa. Przecież znajdujemy się na mandżurskim brzegu!

— Tak, lecz woda jest bardzo zimna...

— Nie kłopocz się, nie pierwszyzna to dla mnie!

— To płyńmy razem!

— Nic z tego brachu, trzymaj szkapy w pogotowiu. Migiem będę na krypie. Jedź równo z nią w dół rzeki, dopóki nie wrócę do ciebie. Kapujesz?

— Dobrze, bosmanie, niech pan uważa na siebie!

— Nie bój się, co ma wisieć, nie utonie...

Holownik znajdował się od nich zaledwie o jakieś trzysta metrów. Teraz nawet bez pomocy lunety Tomek odczytał jego nazwę. To była “Sungasza”.

Bosman wziął krótki rozbieg. Wprost ze skarpy skoczył do wody. Wypłynął na wierzch kilkanaście metrów od brzegu. Wartki nurt znosił go w dół rzeki. Bosman zaczął płynąć ukosem w kierunku środka koryta. Początkowo szybko oddalał się od wybrzeża. Czujnym wzrokiem spoglądał przed siebie, wypatrując wirów, to znów zerkał na “Sungaszę”, mierząc odległość dzielącą go od niej. Naraz ujrzał przed sobą szerokie, wirujące kolisko. Chciał je wyminąć, lecz gwałtowniejszy w tym miejscu nurt pchał go wprost w groźne wiry. Bosman odważnie poddał się prądowi. Był już zaledwie o kilka metrów przed wodną kipielą; zręcznym wyrzutem ciała skrył się pod powierzchnią wody. Potężnymi ruchami rąk i nóg nurkował ukosem, by przeciąć kolisko wiru jak najbliżej dna, a więc w miejscu, gdzie lej był najwęższy. Szarpnęło nim mocno, zakołowało, wciągało w dół. Krótkie, ostre wyrzuty rąk uwolniły go ze zdradliwej pułapki. Wkrótce, prychając, bosman wynurzył się z toni, równocześnie poczuł kłujący ból w lewej łydce. Przestał walczyć z prądem. “Sungasza” już go doganiała, a tymczasem skurcz stawał się coraz dokuczliwszy. Mimo iż szczękał zębami z zimna, krople potu pojawiły się na jego czole.

Gwałtownymi wyrzutami rąk zaczął płynąć w dół rzeki. Jeśli nie doścignie holownika, będzie zgubiony. Skurcz prawie wykręcał mu stopę, paraliżował nogę. Po kilku minutach ogromnego wysiłku bosman znalazł się zaledwie o kilka metrów od “Sungaszy”. Wymijała go, sypiąc z komina wielkimi iskrami ognia.

— Niekrasow! — krzyknął bosman.

Na krótką chwilę zniknął pod powierzchnią wody. Wynurzył się, walcząc z niemocą. Przed oczyma wirowały mu czarno-czerwone płaty. Ostatkiem sił woli krzyknął jeszcze raz:

— Niekrasow!

— Ahoy, kapitanie, człowiek za burtą! — wrzasnął ktoś na holowniku. Koło ratunkowe upadło zaledwie o jedno wyciągnięcie ręki od bosmana. Przytrzymał je dłonią. Ciało jego naraz stało się lżejsze.

Przesunął ramię przez środek koła, wsparł się na nim. Maszyny na “Sungaszy” ucichły. Koło ratunkowe pociągane za linkę dotknęło burty. Opuszczono drabinkę. Silne dłonie marynarza uchwyciły bosmana za ramiona, pomogły mu wspiąć się na pokład. Kolana ugięły się pod bosmanem. Runął na deski pokładu, wprost pod nogi swoich wybawców. Marynarze z “Sungaszy” przewrócili go na plecy, podtrzymali głowę.

— Kurcz mnie chwycił — szepnął z wysiłkiem. — W porę przyszliście z pomocą...

— Iwan, wódki! — krzyknął Niekrasow, patrząc nie dowierzającym wzrokiem w sinawą twarz topielca.

Bosman łyknął siwuchy. Iwan wprawnie masował jego zdrętwiałe członki. Poczuł znaczną ulgę. Siadł już o własnych siłach; odetchnął głęboko.

— Do licha, niedźwiedziu! Prędzej mógłbym się spodziewać, że znajdę cię w brzuchach carskich szpicli niż w rzece — odezwał się Niekrasow. — A więc jednak nie schwytali was! Gdzie twoi towarzysze? Czy zesłaniec, którego chcieliście uprowadzić z Ałdanu, naprawdę żyje?!

Bosman zaniemówił ze zdumienia.

— Gdzie twoi towarzysze? Co z nimi?! — Niekrasow niecierpliwie ponowił pytania.

— Wszyscy żyją... — ostrożnie odparł bosman. Nie mógł pojąć, w jaki sposób kapitan “Sungaszy” dowiedział się o wyprawie do Ałdanu i zesłańcu.

Niekrasow przykucnął przy nim i spokojnie mówił.

— Słuchaj dobrze, niedźwiedziu! Wracam ze Streteńska. Tam wszyscy głośno rozprawiają o waszej szaleńczej wyprawie. Podobno poszukiwaliście jakiegoś zesłańca w Nerczyńsku. Nie zastawszy go tam, postrzeliliście w pojedynku oficera żandarmerii, uwięziliście agenta tajnej policji — domyślam się, że to był Pawłow — i przekradliście się do Ałdanu, gdzie przebywał ów zesłaniec. Jeden z was podszył się pod uwięzionego Pawłowa, pochował niby to zmarłego zesłańca i umknęlibyście z nim po cichu, gdyby nie tenże Pawłow. Uciekł wam i narobił galimatiasu. Mówią, że wasza wspólniczka, zesłana za nieprawomyślność, zastrzeliła go, gdy próbował aresztować w Ałdanie tego, który przywłaszczył sobie jego dokumenty. Po waszej ucieczce z Ałdanu urjadnik, przeprowadził śledztwo. Rozkopał grób zesłańca. W trumnie były kamienie...

— Do stu beczek zjełczałego tranu, tegośmy się po nim nie spodziewali! A to cwaniak! — krzyknął bosman.

— Słuchaj dalej — ciągnął Niekrasow. — Urjadnik zaalarmował gubernatorów w Czycie i Chabarowsku, wysłał pogoń, która wróciła mocno poszczerbiona i wystraszona waszymi “czarami”. Podobno wezwaliście na pomoc piekielne moce... Patrole wojskowe poszukują was teraz na wszystkich traktach, a ludziska w Streteńsku robią zakłady, czy zostaniecie schwytani, czy też nie!