— Co mu jest? — zapytał zmienionym głosem.
— Wygląda na ospę [161] — cicho wyjaśnił Niekrasow. — Ale czort go wie, może prokaza [162], nie znam się na tym. Trzymam go tutaj, by nie zaraził reszty załogi... Każ, wasze wysokobłagorodje, zabrać go do szpitala.
Naczelnik szybko wycofał się na pokład.
— Chcesz pan zarazę roznieść po mieście? — rzekł wzburzony. — Precz z portu! Jaki transport wieziecie i dokąd?
— Kożuchy do Kamienia Rybołowa.
— Wyłaź stamtąd! — krzyknął naczelnik do żołnierza, który omal nie rozbił sobie głowy o futrynę niskich drzwi, wybiegając z nadbudówki.
Niekrasow teraz dopiero nieznacznie wysunął dłoń spod kożucha. Zmarszczył brwi i powiedział:
— Ten człowiek powinien być zabrany ze statku. Nie mogę pozostać bez załogi.
— Z rozkazu jego ekscelencji gubernatora ma pan zaraz opuścić port!
— Nie mogę płynąć nocą — zaprotestował Niekrasow.
— To zakotwicz pan statek gdzieś na środku rzeki z dala od miasta. Eskorta! Zajrzeć do pak na barkach! Ścisła rewizja!
Naczelnik wycofał się na holownik wraz z dowódcą żołnierzy. Niekrasow zapalił fajkę i spod oka przyglądał się buszowaniu żołnierzy na barkach. Nikt już więcej nie zbliżył się do pomieszczenia, gdzie leżał chory. Po kilku minutach policjanci i żołnierz opuścili holownik, zaraz też odcumowano go od statku.
“Sungasza” wolno odpływała. Niekrasow stał na pomoście, dopóki domów Błagowieszczeńska nie zatarł mrok. Wtedy dopiero poszedł do nadbudówki na barce.
— Iwan, na wachtę, ale umyty — krzyknął w progu.
— Rozkaz, kapitanie... Strupy same poodpadały, bo chleb wysechł... Kapitan roześmiał się, po czym zapalił świecę. Otworzył klapę w podłodze.
— Ostre pogotowie odwołane! Proszę na holownik na kolację! — zawołał.
— Ha, zaczynam wierzyć, że wydostaniemy się z matni — odezwał się bosman, z trudem przeciskając swe cielsko przez mały otwór w podłodze. — Przedni pomysł z tą ospą...
— Tym lepiej... dla nich i dla nas — odparł Niekrasow. — No, teraz możecie odłożyć broń. Noc będziemy mieli spokojną.
Czy Davasarman nie zawiedzie?
Była to jedna z tych ciemnych, zimnych i wietrznych nocy w Kraju Ussuryjskim. W zatoce Tierniej, tuż powyżej ujścia rzeki Sica do Morza Japońskiego, co pewien czas rozbłyskiwało czerwonawe, nierówne światełko. Błyski sprawiały wrażenie umyślnych sygnałów, przesyłanych komuś znajdującemu się na otwartym morzu. To właśnie Smuga i jego towarzysze rozpaczliwie wzywali Pandita Davasarmana, by zabrał ich na swój statek.
Minęło pięć długich dni i nocy, odkąd przyczaili się wśród złomów skalnych zalegających strome wybrzeże. Nadawali umówione sygnały, a Pandit Davasarman wciąż nie przybywał. Smuga właśnie stał pochylony nad obudowanym kamieniami ogniskiem nakrytym z góry kocem. W równych odstępach czasu unosił koc, odsłaniając ognisko od strony morza. W nocy błysk ognia powinien być z dala widoczny.
— Osiedliśmy na mieliźnie — mruknął bosman. — Wygląda na to, że zamiast Davasarmana prędzej zwabimy Kozaków...
— A może Udadżalaka niezbyt dokładnie zapamiętał instrukcję? — martwił się Tomek.
— Przybyliśmy kilkanaście dni później, niż to było umówione — odezwał się Wilmowski. — Nie sądzę wszakże, aby Davasarman nie liczył się z tą możliwością...
Tomek starał się przeniknąć wzrokiem ciemność nocy. Z dali płynął monotonny szum morskich fal. Przejmujący wiatr poświstywał wśród bloków skalnych... Tomek spojrzał na Nataszę i Zbyszka. Siedzieli skuleni pod głazem. Oni najbardziej odczuwali przeszło dwutygodniowe przekradanie się przez Kraj Ussuryjski. Niekrasow bezpiecznie przewiózł ich na swej “Sungaszy” aż do ujścia Imanu do Ussuri. Tutaj musieli się rozstać. Obawiając się wszelkiego rozgłosu, nie mogli ryzykować nabycia koni. Toteż zaopatrzeni jedynie w skromne zapasy żywności i w śpiwory zagłębili się w tajgę ussuryjską. Smuga i Wilmowski nie lękali się zabłądzenia. Rzeka Iman, płynąca ze wschodu na zachód, była im niezawodnym drogowskazem. Niestety, siły obydwojga zesłańców rychło się wyczerpały. Tempo marszu słabło z dnia na dzień. Kilkakrotnie krótkie odcinki drogi w głębi kraju odważyli się przebyć w łodziach wynajętych od krajowców. Rzadko jednak zaglądali do chińskich fanz czy też jurt Udechejczyków czy Goldów. Wieść o pojawieniu się grupy uzbrojonych cudzoziemców mogła zbyt szybko dotrzeć do posterunków wojskowych. Samotni poszukiwacze cennego korzenia żeń-szeń oraz myśliwi często brali ich za bandę chunchuzów i natychmiast umykali na ich widok.
Opóźnienie, z jakim dotarli do umówionego z Davasarmanem miejsca nad morzem, mogło się przyczynić do ich ostatecznej zguby. Wyczerpani, pozbawieni zapasów żywności, z ukrywaną rozpaczą oczekiwali na ratunek, który nie nadchodził.
Jeden Smuga nie upadał na duchu. Noc w noc uporczywie nadawał ogniowe sygnały. Zawsze krotochwilny bosman teraz tylko wobec znękanych przyjaciół udawał humor, by podtrzymać ich na duchu. Skrycie coraz mocniej zaciskał pasa, a głośno pokpiwał, że wkrótce smukłością dorówna Nataszy.
Tomek posępnie obserwował Smugę i bosmana, którzy często zmieniali się przy nadawaniu sygnałów.
— Co zrobimy, jeżeli Pandit Davasarman już odpłynął bez nas? — odezwał się, nie mogąc dłużej ukrywać obaw.
— Davasarman nie zawiedzie — odparł Smuga. — Zapewne nie może się zbyt często kręcić w pobliżu wybrzeża.
— Święta racja, Davasarman to cwaniak nad cwaniaki, wie, co robi — wtórował bosman, aczkolwiek nurtowały go obawy.
— Na szczęście od wczoraj księżyc skrył się za chmurami — zauważył Wilmowski. — Taka noc jak dzisiejsza powinna sprzyjać naszemu przyjacielowi.
— Czy pan naprawdę jeszcze w to wierzy? — szepnęła Natasza.
Olbrzymi bosman przykucnął przy dziewczynie. Sękatym łapskiem pogłaskał ją po twarzy i rzekł:
— Głód nam gra marsza w kiszkach, to i nosy zwiesiliśmy na kwintę, ale nie w takich bywaliśmy tarapatach! Prawda, brachu?! — zwrócił się do Tomka.
— A jakże, różnie bywało...
— Taki sam nastrój jak dzisiaj mieliśmy, gdy Indianie porwali i uprowadzili naszą Sally do Meksyku. A jednak odnaleźliśmy ją...
— Jak to było? Niech pan opowie — prosił Zbyszek chcąc rozproszyć złe myśli Nataszy.
— Ano, wybraliśmy się z Tomkiem do Arizony na spotkanie z Sally...
— Cicho! — ostrzegł Smuga, nastawiając ucha.
Gdzieś za nimi potoczył się kamień. Smuga przy dusił ognisko kocem, porwał karabin. Bosman, Tomek, Wilmowski i Zbyszek przycupnęli obok Nataszy z bronią w ręku. Ktoś skradał się za ich plecami z kierunku przeciwnego do morza. Mógł to być tylko wróg...
Smuga usiłował wzrokiem przeniknąć ciemność. Nagle tuż nad nim zawołał ktoś po rosyjsku:
— Nie strzelać! Kto wy?!
Milczeli, ściskając broń w zgrabiałych z zimna dłoniach.
— Nie ruszać się, trzymam was na muszkach karabinów — znów ozwano się z ukrycia. — Kim jesteście?
Jakaś postać zsunęła się ze skały, zerwała koc tłumiący ognisko. Czerwonawy płomień ożył pod podmuchem wiatru. Ujrzeli mężczyznę w nieprzemakalnym płaszczu, w kapturze. W ręku trzymał rewolwer. Za nim zamajaczyło w mroku kilka zakapturzonych postaci, z karabinami skierowanymi wprost na uciekinierów przyczajonych pod głazem.
161
Ospa — ciężka epidemiczna choroba zakaźna objawiająca się gorączką, ogólnym zatruciem organizmu oraz wysypką, która pozostawia charakterystyczne blizny. Przed wprowadzeniem szczepień ochronnych ospa była jedną z najcięższych plag ludzkości.